«12»

1.3K 83 14
                                    

- Przepraszam - szepczę spoglądając na Dathara. Chłodny wiatr osusza policzka chłopaka, mimo że na mnie nie patrzy, dobrze wie, że wszyscy już odeszli. Że tylko ja zostałam u jego boku, wpatrując się w stygnący stos, na prochy Daniela. - Przepraszam, że nie mogłam mu pomóc - czuję, że żadne przeprosiny już nigdy nie sprawią, że spojrzy na mnie tak jak kiedyś, ale to nie oznacza, że mam przestać próbować. - To moja wina. Powinnam była szybciej go stamtąd zabrać. Ja...

Milczę, bo w końcu patrzy w moją stronę, a jego oczy zieją przerażającą pustką.

Nie wiem co powiedzieć. Jak mam wyjaśnić co się stało? Jak wyjaśnić to, że zaufałam mordercom? Głupia, byłam taka głupia, a teraz muszę okłamywać mojego najlepszego przyjaciela. Gdzie byłam? Dlaczego tak długo? Skąd te rany? Kiedy zaczną podejrzewać? Czy uznają, że to ja zabiłam Daniela? Potok myśli przerywa mi zimna dłoń Dathara unosząca mój podbródek w jego stronę.

- To n i e była twoja wina - szepcze tak dobitnie, że aż drżę.

Bellamy.

Ramiona Dathara obejmują mnie w ten sam sposób co ramiona Bellamy'ego, ale mimo to nie czuję nic poza smutkiem i wyrzutami sumienia, że nadal go nie chcę, że lata spędzone przy tym chłopcu nie zmieniły moich uczuć. Jest w żałobie, jest zrozpaczony i potrzebuje wsparcia. Tylko dlatego pozwalam mu na krótki pocałunek.

- Nienawidzę tego - szepcze marszcząc brwi. - Tego uczucia bezsilności. Nie mogę nic poradzić na śmierć brata, którym miałem się opiekować, ani na to, że mnie nie kochasz, nie mogę zrobić nic co zmieniłoby twoje uczucia.

Wypuszczam głośno powietrze, Dathar odsuwa się na kilka centymetrów, ja nadal nie wiem co powiedzieć.

- Ja... - zaczynam słabo.

- W porządku - przerywa mmi ze smutnym uśmiechem. - Wszystko będzie w porządku - zaczesuje kosmyk moich włosów za ucho. - Bo wiem, że mnie nie zostawisz. Nie możesz. Wiesz, że nie możesz, prawda? Nie mam już nikogo. Nikogo oprócz ciebie. Liczy się to, że ja kocham ciebie. To mi wystarcza.

A nie powinno Datharze. Ale cię nie opuszczę. Jak mogłabym?

***

Wchodzę do domu z ciężkim oddechem i rozsadzającym bólem głowy. Zbyt wiele się dziś stało. Zbyt wiele działo się przez ostatnie kilka dni.

- Och słonko - ramiona ojca szczelnie mnie obejmują jeszcze nim zdążę dobrze przekroczyć próg drzwi. Mężczyzna gładzi mnie po głowie i czuję jak się uśmiecha. Nie mogę nic poradzić na to, że zmęczenie, które ukrywałam w końcu wypełza z moich kości i więdnę w jego ciepły objęciach. Po raz pierwszy od dawna, znów mogę głęboko oddychać. Nie wiem kiedy łzy zaczynają spływać po moich policzkach.

- Umarł w moich objęciach, tato - szept ucieka spomiędzy moich warg.

- Byłaś taka silna, Kylo - mówi ciepłym, głębokim głosem. Pachnie cynamonem, goździkami i grzanym winem. W końcu jestem w domu. - Cieszę się, że nic ci nie jest.

Łkam cicho, a ojciec chwyta mnie za ramiona i odsuwa od siebie by dobrze mi się przyjrzeć. Jego szare, zmęczone oczy są zaszklone, na twarzy przez ten czas kiedy mnie nie było przybyło kilka nowych zmarszczek, a na skroniach pojawiły się pierwsze szare włosy.

- Zrobiłaś wszystko co w twojej mocy - mówi spokojnie, ale stanowczo.

- Coleen zrobiłaby więcej, może nawet by go uratowała - nie ukrywam goryczy w głosie.

- Kylo, tu nie chodzi o Coleen - wzdycha ciężko.

- Zawsze tak mówisz - wywracam oczami. - Tu zawsze chodzi właśnie o nią tato! Bo nigdy jej nie ma!

Mężczyzna spogląda na stojącą w kuchni matkę i otwiera usta chcąc coś powiedzieć, ale przerywa mu odgłos otwieranych drzwi. Odwracam się i wiedzę mojego brata.

- Lincoln - uśmiecha się błogo mama i podchodzi by przytulić syna. - Jak dobrze, że jesteś.

Lincoln mierzy mnie spojrzeniem znad matczynego ramienia. Oboje wiemy o sobie rzeczy, za które możemy zginąć.

- Przyszedłem, by porozmawiać z Kylą - mówi i uśmiecha się do kobiety, którą przewyższa, a następnie spogląda na mnie i skina głową w stronę drzwi do mojej sypialni.

- W samą porę - mruczy ojciec i podchodzi do kominka.

Pociągam nosem i kieruję się w stronę pokoju. Otwieram drzwi i staję jak wryta.

- Dalej - słyszę szept brata, który natychmiast popycha mnie do środka i zatrzaskuje za nami drzwi.

- Skąd ty się do cholery tu wzięłaś? - warczę mierząc siedzącą na moim łóżku Octavię.

- Mów ciszej, bo rodzice usłyszą - dodaje półgłosem Lincoln i podchodzi do okna, sprawdzając czy nikt się przy nim nie kręci, ale głęboka czerń nocy pochłonęłaby każdego. - Pomogłem jej wejść przez okno - patrzę na niego z niedowierzaniem.

- Ale niby dlaczego? Odbiło ci? - warczę tym razem o wiele ciszej. - To niebezpieczne. Jeśli ktoś ją tu znajdzie...

- Ja się nie boję - patrzę z obrzydzeniem na osóbkę, która śmiała mi przerwać.

- Nie obchodzi mnie to, głupia - prycham krzyżując dłonie na piersiach. - Zdajesz sobie sprawę, że wtedy ja, Lincoln i cała nasza rodzina również zginiemy?

- Kyla - przerywa mi łagodnie brat i karci wzrokiem. - Oni cię potrzebuję. Musimy iść.

- Co? - marszczę brwi zupełnie zdezorientowana. - Niby gdzie?

- Ostrzec ich. Ostrzec całą wioskę przed naszą armią - mówi podenerwowany, widzę, że jak najszybciej chce się stąd wydostać.

- Ty tak na poważnie? - nie wierzę, że krew z mojej krwi broni tych morderców. - Lincoln do diabła o czym ty mówisz? Oni zabili Daniela. Krew za krew. Zasługują na to, dlaczego mamy ich chronić? To zdrada. Jak wróciłam mówiłeś... Mówiłeś, że zrównamy ich z ziemią.

Nie zwracam uwagi na przerażone spojrzenia Ocatvii.

- Cóż... - jąka się Lincoln. - Sprawa się zmieniła. Byłem pochłonięty gniewem tak samo jak ty teraz. Musimy myśleć jasno, Kyla, myśleć o przyszłości - podchodzi do mnie i dotyka mojego ramienia. Wzdrygam się.

- To był tylko jeden z nas - tłumaczy Octavia. - Nie chciał tego, to był wypadek, nie wiedział, że to dziecko.

- A co innego? Jeleń na dwóch nogach? - wywracam oczami. Mój brat jest tępy jak kołek, bo zaślepia go miłość. - Słuchaj Lincoln - wzdycham. - Weź swoją dziewczynę i uciekajcie, nikomu nigdy nic nie powiem, ale to wszystko co mogę zrobić. Przykro mi.

Odwracam się w stronę drzwi. Chcę odejść, odpocząć, położyć się, zasnąć i nigdy się nie obudzić.

- Naprawdę tego chcesz? Chcesz, żeby oni wszyscy umarli? - zatrzymuję się mimowolnie. - Żeby umarła dziewczyna, która uratowała ci życie? Chłopak, który próbował się zaprzyjaźnić i ten, który chciał jedynie pokoju? - nienawidzę go. Nienawidzę tego jak dobrze mnie zna. - Chcesz, żeby umarł on? - och, Bellamy. - Czy na pewno chcesz zamienić się w Coleen? Chcesz, żeby chęć zemsty pochłonęła cię tak samo jak ją?

Nienawidzę cię.

*********************************

No to poleciałam 😂 Ponad tysiąc słów 👏👏👏 Jak zawsze jeśli się podobało proszę o komentarze, jeżeli nie to tym bardziej xD

W następnej części Kyla i Bellamy ponowne się spotkają. Jak myślicie jak to się skończy?

xoxo
harriet

You Can't Be Here  «Bellamy Blake» [CZĘŚĆ 1]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz