Chapter I

1.7K 126 144
                                    

amicus /aˈmiː.kus/
{ noun masculine }
osoba obdarzana zaufaniem, żyjąca z kimś w serdecznych stosunkach


        Kto pomyślałby, że idiotyczna wycieczka zakończy się dla Georga Ryana Rossa III oraz Brendona Boyda Uriego właśnie tak? Kto pomyślałby, że spokojny, trzymający się z boku szesnastolatek, o brązowych i lekko kręconych włosach oraz zawsze smutnych, ale świecących młodzieńczym blaskiem oczach, z uroczą buzią oraz wręcz niezdrowo chudym ciałem oraz lubiany przez wszystkich, popularny i pożądany przez całą część żeńską, ale także przez pewną część męską szkoły siedemnastolatek o pięknych ustach i ciemnych niczym noc oczach oraz włosach, które zawsze były idealnie ułożone zaprzyjaźnią się? Właściwie to nikt. Ryan tym bardziej nie myślał o przyjaźni z Brendonem, nie myślał nawet o rozmawianiu ze starszym chłopakiem.


        Podróż do Seattle, żeby zobaczyć idiotyczne jeziorko była dla Rossa czymś... idiotycznym! Równie dobrze mogliby zobaczyć jakiś film przyrodniczy, zapisać jakże niezbędną rzecz jak głębokość i powierzchnia, którą zajmuje oraz posłuchać wywodu najnudniejszej nauczycielki w szkole. To nie tak, że szatyn nie znosił geografii, on po prostu nie widział sensu w uczeniu się idiotycznych statystyk, znajomości dokładnej średniej przyrostu naturalnego Nowosybirsku czy powierzchni zajmowanej przez rolników w roku 2008. Dla niego geografia to podróże, to zwiedzanie świata, to wycieczki o wiele bardziej szalone niż spisanie danych o jakimś jeziorku, do którego trzeba tłuc się godziny. Marzył mu się wypad dookoła świata, poznanie nowych kultur, ludzi, zwiedzanie naprawdę wartościowych zabytków czy oglądanie zachodu słońca na wielkim wzgórzu. A biorąc pod uwagę, że pani Trump była najbardziej mozolnym, monotonnym i przynudzającym nauczycielem na świecie dzieci w szkole spokojnie mogły stwierdzić, że geografia to zło wcielone.
- Dobrze, klasa pani Moller pójdzie razem z nami, rozłączymy się dopiero przy E Howe St. Spotkamy się z powrotem przy tym placu zabaw, dobrze? - zapytała blondynka swoim piskliwym głosem, wręczając każdemu plan Madison Park'u. Szesnastolatek westchnął głośno, wyrzucając przewodnik do kosza, po czym ruszył razem z grupą. Jakoś to przeżyje, musi przecież. - Stop! Tutaj się rozłączamy, proszę nasza klasa idzie... - jednak chłopak postanowił umilić sobie wycieczkę głosem Davida Gilmoura. Odbiegając od rzeczywistości, poszedł w całkowicie inną ścieżkę niż miał.


        Błądząc po parku już dobre dziesięć minut przeklinał swoją głupotę za wyrzucenie mapki do kosza. Cholera, przecież nigdy nie był w Seattle, nawet nie wie jak wrócić do idiotycznego placu zabaw. Zmęczony „całą drogą" jaką pokonał, przysiadł na ławce, nie zwracając uwagi na to co na niej pisze. Wyciągnął małą buteleczkę wody ze swojego plecaka, po czym upił spory łyk, przy okazji oblewając swoją koszulkę wodą. Nagle usłyszał cichy śmiech dobiegający gdzieś zza krzaków. Gwałtownie obrócił się, wylewając resztę wody na siebie, przeklinając pod nosem.
- Nie dość, że siedzisz na pomniku poświęconym Muriel Clark, to jeszcze wylewasz na siebie cenną wodę, zapewne błądząc po tym piekle - uśmiechnął się chłopak, którego Ross doskonale znał. Brendon Pieprzona Perfekcja Urie, ten, który był odwiecznym, skrytym obiektem westchnień szatyna i który nigdy w życiu nie powiedział mu „cześć" mimo, że ich przyjaciele trzymali się ze sobą (Ryan do dzisiaj nie miał pojęcia jakim cudem Pete i Mikey trzymali się z Dallonem). Momentalnie odebrało mu mowę, a wstyd jaki czuł sięgał zenitu - No, nie gap się tak już tylko chodź, wyschniesz, jest dwadzieścia pięć stopni - uśmiechnął się przyjaźnie. Może Urie był najbardziej popularną osobą w całej szkole, ale nie był przemądrzały, nie wychwalał się jak większość jego znajomych, nie gnoił słabszych ani biedniejszych. Brendon zawsze słynął ze swojej zaradności, lojalności i pomocy innym, a to sprawiało, że serce Ryana zawsze biło ciut szybciej na widok starszego.
- Właściwie to co Ty tu robisz? - zapytał, nadal nieco czerwony na policzkach, co zwalił na upał.
- Zobaczyłem bardzo ciekawe drzewo, naprawdę wielkie i stwierdziłem „hej, może się na nie wespnę?". Więc zacząłem to robić, ale jak się okazało, moja grupa już dawno gdzieś poszła i zostałem sam, bez mapki, bo wszystko było w moim plecaku, który trzymał Dallon. Ot cała historia. Może wypadałoby napisać o tym jakąś książkę, hm? - sarknął, na co wyższy mimowolnie się uśmiechnął.
- Byłoby to równie interesujące jak wywód naszej pani o jeziorze, gwarantuję Ci to.
- W zasadzie to... jesteś Ryan, tak, dobrze pamiętam? - spytał, nieco przymykając oczy, skanując dokładnie jego kompana.
- Tak, dokładnie tak. A Ty to Brendon, każdy Cię zna, każdy podziwia, nie musisz się przedstawiać - odparł, widząc jak brunet otwiera usta by coś powiedzieć.
- Czym się interesujesz?
- Głównie siatkówką, muzyką i... sztuką - dodał bardzo cicho, chcąc uniknąć kpiny ze strony drugiego.
- Moja mama jest współorganizatorem wystawy w nowej galerii, jeżeli chciałbyś iść, to tylko powiedz, a sprawa będzie załatwiona.
- Dzięki, miło z Twojej strony. - odparł z zakłopotaniem, odgarniając niesforne kosmki włosów za ucho - A Ty czym się interesujesz?
- Lubię koszykówkę, oprócz tego grywam na gitarze i paninie i piszę jakieś bzdury, które są marną imitacją wierszy. Nie jestem ciekawym człowiekiem wbrew pozorom - powiedział, nieco przygaszony. Urie nigdy nie chciał być kimś popularnym, nigdy nie próbował być fajny. Miał znajomych, bo był szczery i miał pieniądze, co uważał za największy idiotyzm, jaki kiedy kiedykolwiek słyszał. Przecież są w życiu ważniejsze rzeczy niż pieniądze.
- Wydaje Ci się tylko, mnie się miło z Tobą rozmawia. - przystanął przy znaku wejściowym do parku, uśmiechając się szeroko. Za dużo się śmiejesz, debilu! Jednak kiedy brązowooki odwzajemnił jego gest, nie miał sobie za złe tego czynu. - Tutaj zaczęliśmy wycieczkę, więc plac zabaw będzie tam - wskazał palcem na alejkę na prawo. Brendon stanął blisko niego, rozglądając się dookoła, na co Ryan głośno przełknął ślinę. Siedemnastolatek chwycił za dłoń młodszego, nakierowując ją na środkową dróżkę.
- A ja myślę, że tam. - nadal trzymając chłopaka za nadgarstek, pociągnął go za sobą. Puścił rękę chłopaka dopiero, kiedy byli za rozdrożem, jakby bojąc się, że Ross jednak pójdzie swoją ścieżką i mu ucieknie.


        Może orientacja w terenie Brendona była świetna, ale zawziętość Ryana była jeszcze lepsza. I przez to, że przy kolejnym rozwidleniu młodszy chłopak wręcz popłakał się ze złości i braku zaufania (przecież nie ważne, że rozmawiają dopiero drugą godzinę ze sobą) jego towarzysza, poszli w lewą stronę, przez co musieli zrobić kółko i pójść znowu w prawo i wreszcie trafić na plac zabaw, ponad godzinę przed czasem. Jednak żaden z nich nie narzekał na taki obrót sprawy, wręcz przeciwnie, świetnie bawili się w swoim towarzystwie. Zaczęli poważną rozmowę na temat obrazu Rembrandta pt.: „Żydowska narzeczona" a skończyli na tym, że Spider-Man wcale nie był taki super, a Peter Parker to tchórz. Wydawało się, że te dwa skrajne charaktery nie znajdą ze sobą żadnych wspólnych zainteresowań, jednak oni już po drugiej godzinie stwierdzili, że muszą być spokrewnieni i ktoś ich rozdzielił w szpitalu, z czego szatyn na pewno bardzo by się ucieszył. Musieli oboje przyznać, że ich zgubienie się w tym jakże wielkim parku było jedną z lepszych wpadek w ich historii i zmieniło ich życia o sto osiemdziesiąt stopni.
- Więc mówisz mi dopiero teraz, że byłeś na koncercie Green Day? Dlaczego mnie tam nie było? - jęknął, zwisając głową w dół z poprzeczki bramki, wpatrując się w wiszącego obok młodszego chłopaka. Musiał przyznać sam przed sobą, że był niesłychanie piękny, a jego miodowe oczy miały w sobie blask, który przyćmiony był jakby smutkiem... ale znali się za krótko, żeby stwierdzać co czuje któryś z nich po oczach. Brendon mógł spokojnie powiedzieć, że Ryan był arcydziełem większym niż jakakolwiek praca Rembrandta, a jego uśmiech był jednym z piękniejszych uśmiechów jakie widział.
- Mam płyty, dwie takie same z autografem Billiego, mogę Ci jedną oddać, wiesz, tak robią przyjaciele. - wypalił, zeskakując z barierki, stając obok nadal wiszącego niższego.
- Właściwie - przekręcił się, schodząc na ziemię - chciałbyś zostać moim przyjacielem? Wiesz, w sumie wiesz już o mnie więcej niż inni, mamy wspólne zainteresowania, jesteś fajną osobą...
- Jasne! - odparł nieco za szybko i zbyt entuzjastycznie, jednak żadnego z nich to nie interesowało. Oboje cieszyli się, że nawiązali właśnie nową przyjaźń.


        Po trzech siniakach, dziesięciu ostrych zdaniach z jakimiś kobietami i jednym wielkim śmiechu, grupy przyszły pod umówione miejsce, dziwiąc się jakim cudem Urie i Ross są tam tak szybko i dlaczego oni właściwie ze sobą rozmawiają.
- Weekes! - krzyknął Brendon, patrząc nieco do góry na swojego wysokiego przyjaciela. - Jak mogłeś mnie tam zostawić?
- Wybacz? - uśmiechnął się zmieszany, rozglądając się nerwowo. - Ooo, ale no widzisz, poznałeś Ryana! - wskazał ręką na chłopaka, który podniósł wzrok z ziemi, żeby zobaczyć jak starszy pęka ze śmiechu, widząc minę Dallona. Wziął swój plecak od niebieskookiego, po czym odwrócił się do Rossa. - To co z tą wystawą?
- Ja jestem chętny, zależy czy Ty w ogóle chcesz to załatwić.
- Nie ma sprawy, Ryro! Także widzimy się w sobotę! - pomachał, odchodząc ze uśmiechniętym Wekeesem.
- Tak, to do zobaczenia. - odwdzięczył się, również machając i odchodząc do Pete i Mikeya, który ze zdziwieniem patrzyli na zachowanie rówieśnika.
- Czy Ty właśnie rozmawiałeś z Brendonem? - Ryan tylko skinął głową.
- I umówiłeś się z nim... - wydukał Pete.
- Tak, dokładnie tak. - powiedział, jakby sam nie wierząc, że właśnie zaprzyjaźnił się z jego odwiecznym obiektem westchnień.


Od autorki: WITAAAAM! Witam bardzo serdecznie w nowym ff o Rydenku i innych moich dzieciach, które przewiną się w wątku pobocznym. Chciałabym na wstępie powiedzieć, że jestem leniwą dupą I NIE MAM POJĘCIA CO ILE BĘDZIE ROZDZIAŁ. Ale bardzo miło znowu mi tu zawitać i zapraszam do lektury.

Settle in Seattle || Ryden ✔️Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz