basium /ˈbaː.si.um/
{ noun neuter }
dotknięcie kogoś ustami, zwykle z jednoczesnym cmoknięciem
Codzienna rutyna i poranny pośpiech były czymś, czego Brendon nie znosił w swoim życiu. Jednak nawet to z młodszym chłopakiem u boku było czymś cudownym i niesamowitym. Przez całą drogę do szkoły Ryan marudził jak bardzo nie chce iść do swojej „zwalonej budy" i boi się tego, co go tam czeka. Urie bez wstydu szedł za rękę ze swoim chłopakiem, kciukiem zataczając kółka na jego delikatnej skórze. Od kiedy posmakował ust szatyna, chciał je całować codziennie, cały czas i mieć go tak blisko, jak tylko potrafił. A Ryanowi całkowicie to odpowiadało, wręcz prosił o atencję, którą dostawał za każdym razem.
- Mówię ci, że ja dzisiaj tam umrę. – westchnął, ledwo przebierając swoimi nogami. Im bliżej był całego tego syfu, zwanego szkołą, tym mniej chciało mu się żyć. Shawn zdecydowanie obrzydził mu życie i tę placówkę. Brunet tylko przewrócił oczami, ciągnąc młodszego na teren szkolny.
- Nie marudź już tak, będzie lepiej niż ci się wydaje. Na korytarzu będziemy siedzieć razem, na lekcjach nikt cię nie zaczepi. Poczekam na ciebie tę godzinę i pójdziemy do domu razem, tak? – usiadł na schodkach, jak zwykle przed lekcjami i poczochrał opartego o niego Rossa po głowie. Cmoknął chłopaka w nosek, który momentalnie zmarszczył z uśmiechem. – Jesteś zbyt uroczy, żeby być prawdziwy. – zachichotał, bawiąc się jego smukłymi palcami.
- A Ty nie jesteś zbyt gorący, żeby być prawdziwy? – powiedział z przekąsem, patrząc z powagą na Brendona. Starszy zmarszczył jedynie brwi i parsknął cicho, wstając z kamienia.
- Mam coś dla ciebie, miałem ci to dać tydzień temu, ale zapomniałem, bo jestem kompletnym idiotą! – zaśmiał się, stając przed swoją szafką razem z piwnookim i wyciągnął z niej coś owiniętego starannie w czerwono-żółty papier. Ryan zmarszczył brwi i zdarł papier z, jak się okazało, płyty Beatlesów, którą chłopak chciał kupić, ale brakowało mu pieniędzy. Szatyn przycisnął ją do piersi, po czym wrzucił się w ramiona bruneta, piszcząc jak mała dziewczynka.
- Jezu, Beebo, dziękuję ci tak bardzo! Mogę na razie schować to u ciebie? Wiesz, nadal nie mam szafki. – Urie skinął z uśmiechem głową. Ryan wsadził ostrożnie płytę do szafki i oparł się o nią, ciesząc niesamowicie z podarunku. Brendon przybliżył się do chłopaka i objął w pasie.
- Cieszę się, że ci się podoba. – pochylił się i subtelnie pocałował szatyna, zmuszając go do lekkiego ugięcia nóg. Ryan zarzucił swoje ręce na szyję brązowookiego, nie zwracając uwagi na szepty z boku i ciche „aw" dobiegające od grupki dziewczyn, które stały z boku. Rumieńce na jego twarzy były już mocno widoczne, ale kto by się tym przejmował, całując się z Brendonem Urie? Niższy oderwał się wreszcie od drugiego chłopaka, idąc z nim w stronę sali z matematyki. Jakże dziękował, że właśnie teraz ma lekcje razem z młodszym i będzie mógł spędzić jedną z gorszych lekcji na robieniu pożytecznych rzeczy.
Pora lunchu to ulubiona pora Ryana. Jedyny moment w szkole, kiedy może spokojnie przysiąść ze swoimi przyjaciółmi i gadać bez przerwy, skubiąc jakieś jedzenie czy pisząc zadanie na następną lekcje. Chłopak usiadł w spokoju na ławce, czekając aż reszta jego przyjaciół przyjdzie. Na ławce obok niego usiadł blondyn ze zbyt agresywną miną, żeby się od niego nie odsunąć. Starszy chwycił go za ramię, boleśnie je miażdżąc i warknął przez zęby:
- Jeszcze tego pożałujesz, pieprzony śmieciu. – blondyn spojrzał na niego z nienawiścią w oczach, jednak widząc Uriego w wejściu, puścił wyrywającego się szesnastolatka i odszedł w stronę swojego stolika. Ryan od razu chwycił się za ramię, rozmasowując je i modląc w duchu, żeby nie zostały tam jakieś ślady. Wiedział, że ktoś taki jak Morris nie odpuści, dopóki nie będzie miał bardzo mocnego powodu. Koło niego usiadł, jak zwykle Brendon, z drugiej strony Dallon, naprzeciwko Pete z Mikeyem i o dziwo Frank z Gerardem, którzy mieli ważną informację do przekazania.
- Więc panienki, zaszczycimy Was swoimi pięknymi buźkami tylko na chwilę, bo dostaniemy opierdol, że absolwenci wbijają do szkoły. – zaczął Gee, podjadając frytkę Mikeyowi z talerza. Młodszy Way tylko przewrócił oczami i sam zjadł jedną frytkę, słuchając zażenowany co jego brat znowu wymyślił.
- Za trzy tygodnie, razem z Gee organizujemy imprezę stulecia! Zasada jedna – zero prochów. Ale na was chyba można liczyć, prawda? – powiedział Frank, wypychając się między czerwonowłosego, a Pete.
- Czujecie się wszyscy zaproszeni. Oprócz ciebie Mikey, ciebie nikt nigdy nie zaprosi. – palnął Way, klepiąc blondyna po plecach. Mikey tylko uderzył go w ramię, mamrocząc pod nosem „dupek'.
- My lecimy, trzymajcie się! – powiedział Frank, ciągnąc za sobą Gerarda, który podkradł po raz ostatni jedzenie swojemu bratu. Dallon spojrzał na załamanego Mikeya i podsunął mu pod nos sok, bo przecież „nic nie poprawia humoru bardziej niż sok".
- Przecież ich zabije. Wczoraj robili sobie imprezę i Gee powiedział matce, że wyprowadza się do Franka, w przyszłym roku się z nim ożeni i będą mieli gromadkę małych owczarków. Pragnę wspomnieć, że planuje sam te owczarki urodzić i nie szczędził jej szczegółów jak je pocznie. Donna się załamała i do teraz ma traumę, patrząc na ich dwójkę. A znając życie, na tej imprezie będzie jeden wielki syf i potem kto to będzie musiał sprzątać? – chłopak nabrał powietrza po słowotoku, ubijając trochę soku.
- Ty, bo robisz to najlepiej. – palnął Pete, przez co Mikey zdzielił go w głowę i udawał obrażoną księżniczkę. Wentz tylko przewrócił oczami i wgryzł się w swoją kanapkę, patrząc na dwójkę jego przyjaciół, którzy chichotali, szepcąc sobie coś na ucho. Chłopak szturchnął Mikeya, który od razu spojrzał na wyłączonych od rzeczywistości, na co Dallon także się odwrócił i tylko pokręcił głową, wracając do jedzenia. Pete odchrząknął, jednak kiedy to nie poskutkowało, Dallon trzepnął przyjaciela w głowę, sprawiając, że odsunął się od nich.
- W ogóle nas słuchacie? – zapytał Mikey, wręcz kładąc się na stoliku.
- Tak, wiemy, impreza, będziesz musiał sprzątać. – powiedział Ryan, dzióbiąc troszkę swojej bułki. Wciąż kurczowo trzymał rękę bruneta, będąc tak blisko niego jak tylko potrafił. Nie chciał się przyznać, ale jego ramię naprawdę mocno bolało, a humor nie dopisywał mu już tak bardzo jak rano. Brendon spojrzał na niego uważnie, po czym całkowicie zignorował innych i szeptem zapytał:
- Ry, wszystko okej? Przed chwilą jeszcze się śmiałeś.– młodszy tylko skinął głową, jednak kiedy siedemnastolatek chwycił go za obolałe ramię, syknął i puścił dłoń drugiego, strzepując rękę chłopaka. – Co się stało?
- Nic, po prostu boli mnie ramię. – mruknął, zeskubując słonecznik z jedzenia. Starszy, widząc nastawienie ukochanego, objął go tylko w pasie i pogładził po policzku, cmokając krótko w czoło. W tym samym momencie reszcie opadła szczęka (lub zaczęli się dławić, tak jak biedny Weekes).
- Przepraszam, czy my o czymś nie wiemy? – zapytał zdziwiony Wentz, krzyżując ręce na piersi.
- Och, no tak... - westchnął Ryan, opierając się głową o bark Brendona. Nie powiedział już nic więcej, kryjąc tylko swoją zarumienioną twarz w zagłębieniu szyi starszego.
- Tak jakby jesteśmy razem. Nie tak jakby, tylko tak jest. – uwolnił swoją rękę z uścisku szatyna i upił trochę wody. Planowali powiedzieć im to dopiero dzisiaj po szkole, może na kawie, może w restauracji (o ile tak można nazwać ich ulubionego fast-food'a). Jednak czuł się swobodnie z tym, że ma chłopaka, najcudowniejszego chłopaka na świecie, a nie dziewczynę.
- Kolejna rzygająca tęczą para? – zapytał Mikey, po czym dodał, słysząc ich niepewne tłumaczenia. – Mnie to pasuje!
- Wiedziałem od początku. Błagam cię, kleiłeś się do niego przez cały ten czas, opowiadałeś mi co pięć sekund jak to dobrze dziś wyglądał, jak zgasił babkę z angola na zajściach dodatkowych, jak uroczo się uśmiechnął i rumieniłeś, kiedy pytałem czy na pewno tylko go lubisz. Znamy się od wielu lat, chłopie, nie jestem ślepy. – zaśmiał się Dallon, klepiąc po plecach rówieśnika. Brendon uderzył go w ramię, widząc jak wszyscy przy stoliku, łącznie z Ryanem (uroczo zaczerwienionym), śmieją się z „zakochanego debila". Ross chwycił delikatnie starszego za podbródek, łącząc ich usta w słodkim pocałunku, zgarniając brawa i gwizdy na stołówce. Dwójka jednak miała to totalnie gdzieś. Przecież dla nich liczyli się tylko oni, ich usta, ich miłość i ich trzymające się dłonie, które ogrzewały się nawzajem.
- Brenny, mogę dzisiaj spać u ciebie? – zapytał Ryan, otwierając swoje oczy i spoglądając na twarz starszego. Urie pocałował szatyna w czoło, odpowiadając:
- Oczywiście, że tak. Możesz przychodzić kiedy tylko chcesz, o której chcesz i na ile chcesz. Moja mama Cię uwielbia, mój ojciec też cię lubi, chociaż jego i tak więcej nie ma niż jest.
- Okej, więc następnym razem wpadnę do ciebie o trzeciej nad ranem, wykopując drzwi z buta. – zachichotał, poprawiając swoją głowę na ramieniu. Dzisiejsza pogoda była cudowna. Słońce delikatnie paliło jego policzki, a wszystko wokół rozkwitało. Ryan i Brendon siedzieli pod kwitnącą wiśnią w parku, trzymając się za ręce, jakby chcąc zapewnić sobie nawzajem, że żaden z nich się nigdzie nie wybiera. Ich usta co jakiś czas leniwie całujące się. Chłopak położył swoją głowę na udach bruneta, przymykając oczy i wsłuchując się w cudowny głos starszego, który podśpiewywał cicho „Always Somewhere". Brendon zebrał wszystkie stokrotki w zasięgu jego rąk i zaczął pleść dokładnie wianek. Kiedy tylko skończył, ułożył go na głowie swojego chłopaka, pochylając się i, wcześniej odgarniając niesforne kosmki włosów z twarzy, cmoknął go w policzek. Ryan uśmiechnął się szeroko, otwierając swoje oczy i patrząc na ukochanego. Promienie przedzierające się przez liście drzewa tylko dodawały uroku niższemu, jego ciemne, piękne oczy mieniły się młodzieńczym blaskiem i mieniły na piękny miodowy kolor. Jego troszkę zaczerwienione usta od ich pocałunków wydawały się jeszcze takie delikatne i idealne, policzki nieco zaczerwienione przez gorąco. Młodszy powolnie wstał, mówiąc tylko ciche „zaraz wrócę" i pobiegł w stronę słoneczników. Urwał jeden z mniejszych, tak, by mógł spokojnie wsunąć go za ucho Uriego. Czym prędzej wrócił do chłopaka i włożył kwiat za jego ucho, śmiejąc się cicho.
- Słonecznik? – usiadł po turecku przed Rossem, poprawiając swoje włosy.
- Jesteś jak takie słoneczko, zawsze promieniejesz i oświetlasz mi dzień. Słoneczniki do Ciebie pasują, B. – wzruszył ramionami, bawiąc się kwiatkiem. Brunet rzucił się na chłopaka, przygwożdżając go do miękkiej trawy, śmiejąc się głośno. Oparł się na przedramionach przy głowie młodszego, pocierając ich noski.
- Skoro ja jestem słoneczkiem, to ty będziesz księżycem. Jesteś trochę jak taki księżyc. – Ross zmarszczył brwi. – Oświetlasz mi noc, jesteś niezwykły i tajemniczy. Kocham to w tobie.
- Więc od dzisiaj zostajemy Słońcem i Księżycem, tak? - szatyn ułożył swoje ręce na biodrach Brendona.
- Dokładnie tak. A teraz zbieraj się, idziemy do mnie. – wstał gwałtownie i wyciągnął ręce do Ryana. Chłopak chwycił jego dłonie i podniósł się, poprawiając zaraz swój wianek i otrzepując się z ziemi. Ruszyli do przodu, co jakiś czas zyskując tylko dosyć miłe i przyjazne spojrzenia. W końcu kogo nie cieszy czyjaś miłość?
Od autorki: WITOM. Jak Wam życie leci, słoneczka?
Miłej nocy życzę!
CZYTASZ
Settle in Seattle || Ryden ✔️
Fanfiction"- Jesteś bardzo pijany, Ryan. Bardzo bardzo. - odparł, głośno wypuszczając powietrze. - Miejmy nadzieję, że jutro nie będziesz pamiętał. - Chcę pamiętać. " Nudne wycieczki po Seattle potrafią okazać się bardzo wartościowymi i niezapomnianymi.