Chapter IV

904 99 153
                                    

vita /wi:.ta:/
{ noun feminine } 
biol. zespół procesów zachodzących w organizmie żywym lub jego poszczególnych częściach;
egzystencja; też: warunki egzystencji


        Brendona obudziły wpadające promienie słoneczne przez okno oraz ręce Ryana kurczowo zaciśnięte  na jego ramieniu i zmoczona od łez koszulka. Młodszy chłopak coraz ciężej oddychał, na co brunet zaczął delikatnie go budzić.

- Ryro, obudź się już, Ryan. – lekko potrząsał jego ramieniem. Po dłuższej chwili Ross obudził się spocony z krzykiem. Rozejrzał się dookoła i bez żadnego słowa zaczął gorączkowo płakać. Brunet widząc całą sytuację przyciągnął go tylko do uścisku, starając się go jakoś uspokoić. Odgarnął przyklejone do twarzy włosy chłopaka, kołysząc się z nim delikatnie na boki, gładząc jego plecy pocieszająco i kojąco. – No już, shh, jest okej, tak? To tylko sen, nic się nie dzieje Ry, wszystko jest okej. Spójrz na mnie, słyszysz? – ujął jego twarz w dłonie, unosząc troszkę swój głos. Ryan utkwił swoje nieprzytomne, miodowe oczy w Brendonie, powtarzając jak mantrę słowa „to tylko sen". Urie uśmiechnął się, gładząc młodszego po głowie, odgarniając kosmki z jego spoconego czoła. Brązowooki rzucił się na szyję starszemu, przyciągając go mocno do siebie.
- Miałem taki okropny sen, myślałem, że zostałem sam w lesie i... - zaczął drżącym głosem, jednak został uciszony przez drugiego chłopaka.
- Ale wszystko jest okej, tak? To był tylko sen. Nie jesteśmy w lesie i ja tu jestem, co lepsze to nie zamierzam nigdzie iść. Wszystko jest okej Ryan, tak? – szatyn pokiwał głową, obejmując mocno rękoma Brendona, powoli się uspakajając. Ciepłe i miękkie dłonie przyjaciela zapewniały go, że to tylko sen, a jego ramiona, które zapewniały Ryana o bezpieczeństwie i tym, że brunet nigdzie się nie wybiera, sprawiały, że czuł się jak w niebie. – Chcesz się umyć? Oczywiście sam. – zapytał po chwili ciszy, która panowała miedzy nimi. Szesnastolatek tylko zaśmiał się i odpowiedział krótko „z chęcią", odrywając się od Uriego i odchodząc w stronę szafy.
– Mam wziąć mój stały zestaw? – zapytał i po chwili, słysząc „co chcesz", chwycił za ulubioną, niebieską bluzę, w której pewnie będzie się gotować, ale nie może się jej oprzeć i jej nie ubrać, i jakieś krótkie spodenki, bo przecież jest zbyt ciepło, by biegać po mieszkaniu w długich dresach. Uśmiechnął się do chłopaka, który bacznie go obserwował, rejestrując każdy jego ruch, oddech, gest i zniknął za drzwiami łazienki.


        Ryan wyszedł z łazienki, jeszcze z wilgotnymi włosami, ubrany w wybrane wcześniej ciuchy. Brendon czekał już ze „zdrowym i pożywnym śniadaniem", na co Ross tylko pokiwał głową z uśmiechem. Urie taki już był – kiedy jesteś jego gościem, to dostajesz wszystko, co powinieneś dostać i nie przyjmuje sprzeciwu. Szatyn usiadł na łóżku, obok przyjaciela, opierając się plecami o ścianę. Starszy chwycił za poduszkę, która leżała gdzieś na ziemi, zapewne skopana lub zrzucona przez sen, i podłożył ją Ryanowi pod plecy.
- Będą Cię boleć plecy, ściana jest zimna i tak jest wygodniej. – burknął, widząc zdziwioną minę chłopaka. Te tylko uśmiechnął się i zrobił mały kęs... tosta z nutellą.
- Zastanawiam się czy Ty potrafisz zrobić coś innego niż tosty z nutellą? – zaśmiał się, biorąc kolejny kęs. – Nie żebym narzekał, ale nigdy, ale to nigdy nie zrobiłeś czegoś innego.
- Po pierwsze to nie interesuj się tak. Pan kucharz się znalazł. Po drugie to umiem robić jeszcze naleśniki z nutellą. A po trzecie... - chwycił chusteczkę, która leżała na parapecie, zaraz przy łóżku, i wytarł kąciki Ryana. Uśmiechnął się do niego ciepło, podziwiając widok zarumienionego nastolatka, po czym wgryzł się w swoją porcję.
- Utarłeś mnie jak mamusia. – parsknął śmiechem po kilku minutach od wydarzenia, trzymając się w pasie ze śmiechu. Brendon zawsze zachowywał się jak mamusia, a to ubierz czapkę, a to zapinał jego płaszcz albo podkładał poduszeczki pod plecy. Ryan kochał to w nim, kochał to jak bezpieczny, kochany i ważny się czuł, kochał jego czasami nadopiekuńczość i troskę.
- Mamusia dałaby Ci jeszcze buziaczka w policzek... - pochylił się w jego stronę i cmoknął szatyna, dodając po chwili przesłodzonym głosem:
- I dodała „nie zapomnij śniadanka do szkoły, kochanie".
- Byłbyś dobrą matką, naprawdę. – Ryan uśmiechnął się półgębkiem, spuszczając wzrok. „Byłby lepszą matką niż moja" pomyślał, nerwowo skubiąc skórki wokół kciuka. Nigdy nie mógł się pochwalić co jego matka dla niego zrobiła, co od niej dostał i za co go pochwaliła. Jego matka nie chciała się nim zajmować, więc zostawiła go na pastwę ojca alkoholika i wyjechała gdzieś. Brendon, widząc minę Ryana, przeklął swoją głupotę w myślach i usiadł bliżej niego, obejmując go ramieniem.
- Hej, przepraszam, nie chciałem, żebyś był smutny, Ryro. Przepraszam. Nie smucimy się już, tak? – Ryan tylko skinął głową i wtulił się mocniej w bruneta. Urie chwycił za kromkę i wcisną ją chłopakowi do ust, śmiejąc się z jego brudnej buzi. Miał ochotę scałować całą czekoladę z jego twarzy... ale nie może, jest tylko jego przyjacielem. Chłopak sam chwycił za chusteczkę i z uśmiechem wytarł się.
- Nic się nie stało, że tak powiedziałeś. Powiedz lepiej co z Twoją mamą. Widziałem ją ostatnio w szpitalu. Coś z nią nie tak?
- Nie, wszystko okej. Była u cioci May! Ciotka złamała sobie nogę, jeżdżąc na rowerze. Do dzisiaj nikt nie wie jak to zrobiła. Ale dziękuję za pamięć. Znając życie to uściska Cię jak tylko wróci i zaprosi na obiad. Słodki jesteś jak się martwisz. – pstryknął go delikatnie w nosek, uśmiechając się. Ryan tylko uśmiechnął się szerzej, odkładając talerz po swoim posiłku na parapet.

Settle in Seattle || Ryden ✔️Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz