Chapter IX

616 77 42
                                    

fessus /ˈfes.sus/
{ adjective masculine }
odczuwający zmęczenie, taki, który jest osłabiony fizycznie lub psychicznie ze względu na wysiłek


          Ryan zastanawiał się przez cały zeszły tydzień, kiedy sytuacja z szatni obróci się przeciwko niemu. Chłopak w niedzielę znowu trafił na ostry ze swoim ojcem, który pijany rozbił sobie głowę w parku i zemdlał. Dzięki Bogu znalazła go tam jakaś starsza kobieta, która od razu zadzwoniła na pogotowie. Pierwsze co zrobił szatyn to telefon do Brendona czy ten może przyjechać po niego. Jak zwykle, nie było zbędnych słów, nie było zbędnych spojrzeń. Było tylko zrozumienie i spokój, atmosfera, której Ryan najbardziej potrzebował, która sprawiała, że czuł się lepiej. Uczucia obu były w ostatnich tygodniach coraz cięższe do ukrycia, były jak harty na cienkiej smyczy, która z dnia na dzień była coraz bardziej naruszona przez psy.


        Brendon siedział na niewygodnym krześle na szpitalnym korytarzu. Wszystko wokół pachniało lekami i... po prostu szpitalem. Młoda recepcjonistka co chwilę z uśmiechem spoglądała na przysypiającego nastolatka, który czekał już tutaj czwartą godzinę. Jarzeniówka co chwilę migotała, wydając nieco syczący dźwięk. Szpitale dla starszego chłopaka zawsze były przerażające, mroczne, pełne śmierci i negatywnych emocji. Urie nie lubił myśleć negatywnie. Żył tym co było w danym momencie, nie myślał o tym, że któregoś dnia nie będzie tu jego, nie będzie jego mamy, nie będzie jego taty, nie będzie nawet pająka, który usadowił się wygodnie w szafce na miotły. Myślał o tym co jest teraz i jak teraz wygląda jego życie. Nigdy nie liczył straconych minut, w końcu nawet nuda jest częścią nas, nie powinniśmy jej żałować. Nuda nauczyła go, ze jest wiele rzeczy, które można zrobić by ją zabić, o których wcześniej by nie pomyślał. Brunet poczuł delikatne szturchanie i leniwie otworzył swoje zaspane oczy. Spojrzał na zegarek wiszący nad recepcją - 2:21.
- Przepraszam, że musiałeś czekać. - odparł cicho szatyn, chwytając za rękę swojego przyjaciela. Czuł wyrzuty sumienia, że chłopak musiał tu siedzieć i czekać na niego.
- To przecież nic. Zbieramy się? - brązowooki wstał i przeciągnął się leniwie, uśmiechając się lekko do Rossa. Ten tylko pokiwał głową i rzucając szybkie „do widzenia" recepcjonistce, odszedł ze zmęczoną miną. Świeże powietrze nieco pobudziło Brendona, który lepiej kontaktował ze światem. - Może chcesz nocować u mnie?
- Nie, zawieź mnie do domu, proszę. - powiedział nieco boleśnie, jednak pewnie, wiedząc doskonale, że nie może nadużywać gościnności przyjaciela. Poza tym jego uczucia naprawdę ostatnio wariowały i bał się tego co może się wydarzyć tej nocy. Niższy mruknął ciche „mhm" i ruszył w stronę swojego auta.


            Całą noc Ryan przemyślał. Myślał nad tym jak bardzo nienawidzi swojego domu, myślał o tym dlaczego Morris tak bardzo go nie znosił. Myślał o Brendonie. O jego oczach, o jego uśmiechu, o jego ustach, o tym jak wielkie ciepło bije od jego serca i jak jego delikatne dłonie leczą każdą ranę na duszy zniszczonego przez życie szesnastolatka. Czasami myślał o śmierci, o tym jak dobrze byłoby umrzeć. Ale śmierć w jego mniemaniu była za prosta. O wiele prościej wyrzucić kamień niż nieść go. Ryan chciał donieść kamień do końca i zobaczyć jaka będzie za to nagroda. Nigdy nie kochał życia, ale jeszcze bardziej nienawidził śmierci. Znalazł sobie w życiu ostoję, kotwicę, znalazł jakikolwiek sens. I to może wydawać się śmieszne, ale jego sensem życia było życie. Było pokonywanie trudności, dawanie przykładu, oddychanie, wznoszenie się i spadanie. A jego kotwicą był nie kto inny jak Brendon Boyd Urie. Chłopak ostatni raz westchnął, po czym wstał z łóżka, ubierając pierwsze lepsze, niepogniecione ciuchy. Spojrzał ostatni raz w lustro i uśmiechnął się do swojego odbicia. Nie przepadał za tym wychudzonym, bladoszarym chłopcu z podkrążonymi oczami odkąd pamiętał. Przyzwyczaił się już do tego widoku. Leniwie chwycił za swój plecak i zszedł na dół, myślami wciąż będąc w jego własnym świecie, który niestety coraz bardziej go pochłaniał. 



            Ryan cały dzień w szkole był nieprzytomny. Udał się powolnym krokiem na stołówkę, biorąc kolejną dawkę kofeiny do ust. U jego boku pojawił się Dallon, który o dziwo stał dzisiaj sam.
- Hej. Gdzie Beebo? - zapytał, nie dając nawet powiedzieć niczego starszemu. Weekes tylko uśmiechnął się i odparł:
- Zaspał. - Ross poczuł ukłucie. To przez niego. Cholera, czuł się z tym naprawdę źle z tym. - Ty też wyglądasz marnie. Dobrze się czujesz?
- Meh, można tak powiedzieć. - burknął, upijając kolejnego łyka kawy. Ten dzień będzie wyjątkowo długi.


            Szum. To jedyne co słyszał chłopak na stołówce. Kiwał delikatnie głową, jakby zapewniając, że jednak słucha i tak, naprawdę to ciekawe. I tak było z każdą przerwą, bez wyjątku. Kiedy zadzwonił dzwonek, szatyn udał się na swoją ostatnią już lekcje, biologię. Kiedy chłopak wchodził w drugi korytarz, ktoś zaciągnął go do jednej z sal, zamykając brutalnie drzwi.
- Przeproś. - warknął nie kto inny jak Shawn. Ryan nie wydusił z siebie żadnego słowa. - Powiedziałem przeproś!
- Spokojnie, może do niego trzeba jakoś inaczej mówić. - do chłopaka podszedł jeden z goryli i przycisnął go z całej siły do ściany. - Przeproś pieprzony pedałku! - Ross nadal milczał. To nie tak, że nie był w stanie powiedzieć głupiego przepraszam. Jemu po prostu nie zależało. Nie bał się dostać, nie bał się bycia wyzwanym. Po prostu postanowił grać twardego.
- Sprawdź mu kieszenie. - powiedział Morris, poprawiając się na jednym z krzeseł. I to był wielki błąd. Ryan pod wpływem gwałtownego dotyku w kieszeni spanikował i kopnął z całej siły Johnasa, który upadając, uderzył nosem i jedną z ławek. Ryan czym prędzej wybiegł z pomieszczenia i udał się do wyjścia ze szkoły. Miał w głowie tylko jedną myśl - Brendon.

           Kiedy Urie usłyszał całą tę historię zaczął się histerycznie śmiać, po czym pogratulował Ryanowi dobrego kopnięcia. Rossowi jednak nie było tak do śmiechu.Przez cały ten czas, który siedział u starszego był kłębkiem nerwów i nawet teraz, kiedy leżeli razem na wielkim łóżku, śmiejąc się z debilnych dowcipów,szatyn rzucił cicho:
- Myślisz, że wyjdę jeszcze żywy ze szkoły?
- Jesteś głupi. - powiedział cicho Urie, przekręcając się na brzuch. - Czytałeś Foresta Gumpa? - Ryan tylko siknął głową - Życie jest jak pudełko czekoladek... a wiesz co ja Ci powiem? Wszystkie czekoladki są dobre! Nawet te tanie, z nadzieniem smakującym jak dżem i pseudoczekoladą. Nawet one są dobre. Bo niektórzy w ogóle nie mają już czekoladek. A Ty je masz i nawet jeśli nie są smaczne, to możesz poczęstować innych swoimi, a wziąć trochę lepszych od kogoś obok.
- Ostatnio mam wrażenie, że moich czekoladek nikt nie chce jeść, nawet ja.
- Ja je zjem. A Ty możesz zjadać moje. Spójrz Ry, tylko kopnąłeś chłopaka w obronie własnej! Nikt Ci nic nie zrobi, będzie się bał, że jego też tak urządzisz.A rozwalony nos trochę boli. Wiesz co?
- Słucham, cukierniku.
- Idziemy do baru. Żebyś się rozluźnił. No już, ruszaj dupę. - i Ross rzeczywiście wstał, żeby chwilę później wyjść frontowymi drzwiami prosto do baru.


Od autorki: Może krócej, ale za to trochę bardziej filozoficznie. Siekło mnie na takie rozmyślania, bo humor mam 2/10.

Jak u Was, kochani?

Miłego dnia xx

No i tego, pozdrawiam sjdjcnn z całego mojego serduszka.

Settle in Seattle || Ryden ✔️Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz