Chapter V

718 87 91
                                    

tristitia /trisˈti.ti.a/
{ noun feminine }
stan psychiczny będący następstwem przykrych przeżyć, kłopotów  

        Ostatnie dwa tygodnie były bardzo pracowite i trudne dla Ryana. Chłopak starał się robić nowe prace w całym tym chaosie jakim był jego dom. Krzyki ojca i butelki latające po pokojach nie pomagały mu wcale w wymyśleniu czegoś, a niemiły incydent, przez który jego ojciec wylądował w szpitalu znowu osłabił jego psychikę. Chłopak właśnie mył swoje ręce z farby, kiedy zadzwonił jego telefon. Wytarł dłonie i nie patrząc na numer, odebrał szybko.
- Tak, słucham?
- Ryan? – zapytała kobieta w słuchawce. Ryan kojarzył już ten głos, przez co spiął się, bojąc co go czeka.
- Dzień dobry pani Rynolds.
- Mógłbyś przyjechać po ojca? Awanturował się, że nigdzie nie jedzie bez George'a i uderzył naszą pielęgniarkę. – westchnęła kobieta, z głosem pełnym żalu. Znała dobrze Ryana, to nie pierwszy raz, kiedy tata chłopaka kończył w szpitalu w takich okolicznościach. Szatyn przetarł twarz dłonią, po czym odpowiedział:
- Będę jak najszybciej. Przepraszam za kłopot, znowu. Naprawdę...
- Nic się nie stało, chłopcze. Przyjedź tylko jak najszybciej.
- Będę za jakieś piętnaście minut. Jeszcze raz przepraszam. – chłopak rozłączył się i przetarł swoją zmęczoną twarz. Wybrał numer do swojego przyjaciela i nacisnął zieloną słuchawkę, lekko się wahając czy na pewno chce go kolejny raz prosić o pomoc. Jednak kiedy anielski głos starszego odezwał się w słuchawce, wiedział, ze to tylko Brendon, jego nie musi się bać, wstydzić się tego, że czasami ma dosyć wszystkiego i jest bezradny w niektórych sytuacjach.
- Halo? Ryan, słyszysz mnie? – powiedział ciepło i spokojnie, nieco martwiąc się na brak reakcji ze strony młodszego.
- H-hej Bren. Mam prośbę do ciebie. – Ross przełknął głośno ślinę, po czym kontynuował:
- Mógłbyś mnie podwieźć do szpitala? – powiedział ostatnie słowa nieco ciszej.
- Jasne, będę za pięć minut u ciebie. Ale... z tobą wszystko okej? – powiedział, w tym samym czasie zbiegając na dół i chwytając za swoją kurtkę. Rozłączył się, rzucając „czekaj na mnie" i, chwytając za swoje kluczyki z auta (dziękował rodzicom za ten cudowny prezent na swoje szesnaste urodziny) i wręcz wybiegł z domu.

       Droga do szpitala minęła w całkowitej ciszy. Ryan był zażenowany tym, że kolejny raz ma łzy w oczach przy Brendonie. Brunet skupiony na drodze spojrzał kilka razy na niego, uśmiechając się ciepło, jakby chcąc odgonić wszelkie złe myśli z jego głowy, wszystko co go dręczyło. Wysiedli razem przed budynkiem, do którego Ryan wbiegł, jakby się paliło. Podszedł do recepcji, cicho dysząc i bez słowa uśmiechnął się do kobiety, która zaprowadziła go do sali, w której czekał jego ojciec. Mężczyzna uniósł głowę i spojrzał z pogardą na swojego syna. Burknął pod nosem ciche „jesteś pedale" i strzepnął rękę szatyna ze swojego ramienia, chcą samemu wstać.
- Tato... - zaczął Ryan, idąc za rodzicielem, który ruszył znacznie do przodu.
- Spieprzaj ode mnie i nawet mnie tak nie nazywaj! Idę do baru, z resztą nie chcę na ciebie patrzeć! Jak mogłem wychować tak żałosnego idiotę i... pedała.
Wychodząc z sali, potrącił jakiegoś chłopaka, który wychodził z opatrunkiem na ręce. Ross przeprosił cicho, podbiegając znowu do ojca i chwytając go pod ramię starał zaciągnąć w swoją stronę. Niestety tą osobą okazał się Shawn Morris, szkolna gwiazdeczka... ale raczej nie ta pozytywna gwiazdeczka. Od zawsze szukał pretekstu, żeby pośmiać się z „uroczej cioty jaką jest Ross" i zniszczyć mu życie do końca. A scena, gdzie Ryan wręcz zaczyna płakać, a jego ojciec wyzywa go na środku szpitala i odchodzi sam była czymś niesamowicie komicznym dla chłopaka. W jego głowie uknuł się plan, który na pewno nie spodoba się młodszemu ani jego znajomym. No ale trudno, przecież tu chodzi tylko o to, żeby pośmiać się z George'a Ryana Rossa III.

       Brendon odwiózł roztrzęsionego przyjaciela do domu i zadzwonił do rodziców, że zostaje u niego na noc. Ledwo panował nad swoimi emocjami, widząc zapłakanego chłopaka. Nie wiedział co bardziej go boli – płacz Ryana czy jego własna bezradność. Chciał go chronić od wszystkiego co złe w jego życiu, od tego co go otacza i co go rani. Gdyby mógł, otoczyłby go swoją miłością i dał wszystko co tylko był w stanie. Ale Ryan był zbyt idealny i nieosiągalny nawet dla Uriego. Nie patrzył na pieniądze jak większość, patrzył na osobowość, której Brendon sam nie potrafił odnaleźć. Pan Idealny wcale nie był tak idealny jak każdemu by się wydawało. Szatyn wszedł do swojego pokoju i usiadł ostrożnie na brzegu swojego łóżka, wpatrując się w jakiś punkt na ścianie. Starszy, nie mogąc dłużej stać tylko we framudze i przypatrywać się łzom na smutnej, lecz nadal delikatnej i pięknej twarzy chłopaka , podszedł powoli, jakby nie chcą go zdenerwować, wystraszyć, naruszać jego spokoju i położył swoją dłoń na jego udzie, opierając głowę o bark piwnookiego.
- Co ja mam teraz zrobić? – Ryan pociągnął nosem, odwracając twarz w stronę Uriego.
- Przytul się do mnie i powiedz co ci leży na sercu. Kiedyś to pomagało, pamiętasz? – szepnął, chwytając go za rękę i kciukiem gładząc wierzch jego dłoni. Ross owinął swoje ramiona wokół bruneta, chowając swoją twarz w zagłębieniu jego szyi, cicho łkając. Urie podciągnął się wyżej na łóżku i, wciąż jedną ręką tuląc Ryana, nakrył ich kocem i owinął jego ciało drugą ręką. Szatyn czuł się przez chwilę jak w niebie, swoim własnym, prywatnym i niepowtarzalnym niebie. Ramiona Brendona były dla niego niczym kokon, który izolował złe myśli i rzeczy. Swoją dłoń ułożył na klatce piersiowej, a drugą oplótł wokół pasa chłopaka, mrucząc na miłe drapanie za uchem.
- Nie wiem co mam robić. Wszystko mi się miesza, czas biegnie, życie mnie goni i nie mam już siły biec. Tracę dech, mam koszmary, bez przerwy myślę o tym jak beznadziejny jestem. To tak jakbym siedział na chmurze i ktoś w pewnej chwili mnie z niej zepchnął. Spadam, ale nie umiem spać. Jestem ciągle w drodze na dół, coraz niżej i niżej, nie mając się czego chwycić. – szepnął ostatnie zdanie drżącym głosem, wczepiając się tak mocno jak tylko mógł w starszego. W pokoju zapanowała cisza, jedyne co słyszał Ryan to bicie serca Brendona, które było bardzo szybkie.
- Może chwycisz się mojej ręki? – brunet przerwał tę chwilę, mówiąc spokojnie. Poczuł tylko jak szatyn się uśmiecha i wtula w niego jeszcze bardziej, płacząc nieco mniej. Powoli przysunął swoją rękę do tej chłopaka i czule splótł ich palce. Oczywiście po przyjacielsku. – Wiesz... martwię się o ciebie. Naprawdę się martwię. Niewiele jesz, śpisz też niewiele, zamyślasz się na lekcjach. Nie chcę stracić mojego najlepszego przyjaciela. Nie przez to, że życie jest tak niesprawiedliwe. I pomogę Ci zawsze, pamiętaj o tym. Nigdy cię nie zostawię samego, obiecuję ci to. Obiecuję na moje życie. – brunet sam nieco się wzruszył, uświadamiając, że lada dzień Ryan może zniknąć z jego życia, a on tego nie przeżyje.
- Dziękuję, że tu jesteś. – wyłkał w jego klatkę piersiową, zamykając swoje oczy. – Jesteś cudownym przyjacielem.
Brązowooki tylko uśmiechnął się pod nosem, wciąż masując jedną ręką głowę chłopaka. Ryan po kilku minutach ze zmęczenia zasnął z głową na klatce piersiowej Brendona, wczepiony w niego niczym koala. Siedemnastolatek nie mógł powstrzymać łez, łez smutku i samotności. Kochał Ryana tak mocno, że aż go to bolało. Ale nie mógł mu tego powiedzieć, był jego przyjacielem, a przyjaciele nie kochają się w ten sposób, w jaki on kochał Rossa. Przytulił go mocno i szepnął ciche „kocham cię", po czym złożył pocałunek na jego głowie. Sam wpadł w objęcia Morfeusza, śniąc zapewne o jego przyjacielu, jak co noc.

Od autorki: Okeeej, witaam. Mówiłam, że ff bedzie dopiero w piątek, ale ktoś tu potrzebuje poprawy humoru... no i co ja będę więcej mówić?

Znowu dla sjdjcnn, tak, blahblah... może pomoże. Kocham mocno.

A Wam jak mija dzień?

Settle in Seattle || Ryden ✔️Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz