XLII.

499 31 1
                                    

Spokojnym krokiem przechadzałam się po szpitalnej piwnicy. Ściany były pokryte pleśnią i innymi bliżej nieokreślonymi substancjami. Na ziemi walały się resztki leków, fekaliów szczurów i ich zwłoki. W powietrzu unosił się zapach wilgoci, krwi i kurzu. Drażnił on mój dość czuły zmysł węchu. Gdzieniegdzie paliły się pojedyncze żarówki, które gasły tylko po to aby po chwili ożyć i świecić jeszcze bledszym światłem. Musiałam się stąd jak najszybciej wydostać. Pomimo tego, iż znajdowałam się w swoim "drugim ciele", klaustrofobia nie opuszczała mnie na krok. Czułam jak moje dłonie zaczynają się trząść, a ja sama powoli tracę kontrolę nad ciałem. W ostatniej chwili udało mi się znaleźć schody, które mówiły o tym, że wolność jest blisko. Otworzenie ich nie sprawiło mi żadnych problemów. Już po kilku sekundach, ponownie znajdowałam się na niekończących się korytarzach szpitala. Widziałam pacjentów, którzy wnioskując po godzinie znajdującej się na zegarach, wracali do pokojów na sen. Większość z nich na mój widok chowała się do sypialni, bądź zaczynała histerycznie wrzeszczeć. Pielęgniarki chciały ich uspokoić, niestety z marnym skutkiem. Kiedy mnie zauważyły, zaczęły zachowywać się podobnie do chorych psychicznie. Mi zależało tylko na jednej. Na tej, która nie miała dla kogo żyć. Straciła syna, a mąż od niej odszedł. Musiałam dokończyć to co zaczęłam. Nie pozwolę swojej marionetce cierpieć samotności. Myślałam, że jej znalezienie będzie cięższe. Ona po prostu schowała się w schowku i naiwnie myślał, że jej nie znajdę. Głupiutka z niej zabaweczka. Wyciągnęłam ją za włosy na środek korytarza i donośnym głosem powiedziałam to, co od tak dawna mnie wnerwiało.

-Panie i Panowie! Proszę o uwagę! Otóż jak zapewne wiecie zostałam niesłusznie oskarżona o morderstwo czterdziestu pięciu mężczyzn! Pobita przez tą oto kobietę i jej koleżanki! Wykorzystana przez niewyżytego księdza! I zamknięta tutaj, wśród was, kompletnych debili! Chciałabym tylko podziękować za jakże miłe powitanie i zapewnienie mi zakwaterowania! Miłego dnia!

Nagle poczułam jak coś wbija się w moją klatkę piersiową. Odwróciłam się w stronę, z której nadleciał pocisk. Stał tam przestraszony, dość młody mężczyzna.

-Dlaczego nie umierasz?

-Coś co dawno umarło, nie może umrzeć drugi raz. Nie uczyli cię tego w szkole?

Poczułam jak kolejne kule wbijają się w moje ciało, a jasna koszula plami się na czarno.

-No umieraj!

-Przestań, to się robi nudne. Zabierz swoje rzeczy i wracaj do żony. Masz dziesięć sekund, albo już nigdy jej nie zobaczysz.

Mężczyzna zniknął tak szybko jak się pojawił. Ah, jestem tak dobra dla ludzi. Chyba nawet zbyt dobra.

-Czego ode mnie chcesz?

Usłyszałam pod sobą słaby głos pielęgniarki. Zapomniałabym o niej. Schyliłam się do jej poziomu i wyciągnęłam z kieszeni nóż, który zabrałam z pokoju Smiley'a.

-Oh, jeszcze się nie domyśliłaś? Oczywiście twojej śmierci skarbie.

Kobieta próbowała podnieść się i uciec. Ja za to, w porównaniu do niej nie ważyłam z sto piędziesiąt kilogramów i bez problemu powaliłam ją na ziemię, wbijając w tył głowy kawałek metalu. Padła na ziemię z głośnym plasknięciem. Niczym gofr Toby'ego na plamę krwi, pozostawioną przez Helena.

-Anna?

Podniosłam głowę, a przed sobą ujrzałam Josepha. Stał wystraszony na końcu korytarza. Wyglądał tak niewinnie i bezbronnie. Wstałam z martwego ciała i otrzepałam swoją koszulę. Nawet w takiej chwili jak ta, muszę wyglądać pięknie.

-Nie nazywam się Anna. Jestem Weronika. Weronika Wright. Siostra zaginionych braci Timothy'ego i Briana, oraz morderczyni matki, Suzanne. Zabiłam także niejaką Annabell. Tamci chłopcy to nie była moja wina. Mój były bywa dość impulsywny. Natomiast mój jeszcze inny były, leży w jednej z sal w piwnicy. Wątpię jednak czy jest to przydatna informacja, gdyż zamierzam to wszystko spalić, więc raczej nikt go stamtąd nie wyciągnie.

Uśmiechnęłam się delikatne i założyłam włosy za ucho. Czekałam na reakcję Josepha. Gdzieś w głębi mojego martwego serca myślałam, że podejdzie i mnie przytuli. Jednak jak zwykle się myliłam i ten niewdzięcznik zaczął uciekać. Nie pozostało mi nic innego jak bieg za nim. Mężczyzna był w takim szoku, że podświadomie nogi kierowały go w stronę kaplicy. Wpadł w pułapkę. Nie zdążył nawet zamknąć drzwi, a moje sznurki już trzymały jego nadgarstki. Wleciałam do środka i spojrzałam na swojego ukochanego. Był taki beznadziejny.

-Anna... W-weronika proszę. Daruj mi życie, a uciekniemy stąd i będziemy wieść szczęśliwe życie, zapominając o tym co się tu wydarzyło.

-Nie spodziewałam się, że księża potrafią tak kłamać. Będziesz smażyć się za to w piekle.

-Nie, naprawdę, ja nie kłamię. Kocham cię. Nigdy nikogo, tak mocno nie darzyłem uczuciem jak ciebie.

-Kłamiesz. To niesamowite jak wola życia jest w tobie wielka. Ale ja jestem potworem. A potwory zabijają bez mrugnięcia okiem. Dobranoc.

Szepnęłam do jego ucha ostatnie pożegnanie, kiedy jeden z sznurków oplótł jego serce i przeszył je na wylot. Poczułam jak jego ciało staje cię ciężkie i upada bezwładnie na ziemię. Popatrzyłam z obrzydzeniem na mężczyznę; nie zasługuje na taką spokojną śmierć. Za pomocą swoich nici przeniosłam go na stół ofiarny, na którym wcześniej umieściłam krzyż. Przywiązałam jego kończyny do drewna, a chwilę potem postawiłam go przed ołtarzem. Spojrzałam na niego ponownie i tym razem na mojej twarzy pojawił się uśmiech. Chwyciłam kartkę, na której za pomocą jego krwi napisałam: On jest ubłagany za grzechy swoje i wszystkich kłamców. Napis ten umieściłam nad jego głową, a wokół krzyża ustawiłam świeczki. Przeżegnałam się, uklękłam i opuściłam kaplicę, która po chwili zaczęła płonąć. Udałam się w kierunku szpitalnej kuchni. Omijałam krzyczących pacjentów i personel szpitala, który panicznie wzywał policję. Odkręciłam wszystkie kuchenki gazowe i czekałam aż zapach gazu zacznie drażnić mój nos. Po około minucie w pokoju było czuć dławiący, metaliczny odór. Odeszłam na kilka metrów i rzuciłam w tamtą stronę świeczkę, którą wcześniej zabrałam z kaplicy. Wybuch odepchnął mnie na kilka metrów w tył. Niektórzy pacjenci leżeli na ziemi z poparzeniami, inni biegali w ten sam sposób podpalając swoje ubrania i tym samym skazując się na śmierć. Podniosłam się z podłogi i spojrzałam na to do czego doprowadziłam. Byłam z siebie dumna. Ogień powoli rozprzestrzeniał się na korytarzach. Mi jednak nie zadawał żadnych ran. Czyżby dzięki Slendiemu dostałam nowe super moce? Wyszłam przed szpital i skierowałam się do lasu. Czas na rodzinne spotkanie.

I Fear No EvilOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz