11. "Żegnaj"

189 11 6
                                    

Szłam jakąś ulicą w środku miasta. Wokół było tak szaro i ponuro, że niemal natychmiastowo posmutniałam. Nie przypominałam sobie, żebym kiedykolwiek była w tamtej okolicy. Kierowałam się w stronę dużego, ceglanego budynku. Na murze oddzielającym podwórze od ulicy zauważyłam napis. Celem mojej podroży był sierociniec Wool's w Londynie. Weszłam tam a pewna kobieta zaprowadziła mnie do małego, skromnego pokoju. Wyglądało jakbym była już wcześniej umówiona na wizytę w tej placówce. W pomieszczeniu siedział chłopiec, mógł mieć może tyle lat co ja. Odwrócił się w moim kierunku z dozą nieufności. Zdziwiłam się. Ciemnowłosy jedenastolatek nie miał zamazanej twarzy, co w moich snach zazwyczaj graniczyło z cudem. W tej młodzieńczej twarzy rozpoznałam własnego ojca. „Przyznam, że jestem do niego bardzo podobna z twarzy... i tu podobieństwo się kończy" – pomyślałam budząc się ze snu.

Obudziłam się leżąc w skrzydle szpitalnym. Trafić tu dwa razy w ciągu jednego dnia i to jeszcze niecałe dwie godziny po wyjściu. Ciekawa jestem czy nie pobiłam jakiegoś rekordu. Po krótkim westchnięciu na temat swojej sytuacji, zerwałam się na równe nogi, przypomniawszy sobie o powodzie, z jakiego tu trafiłam. Rozglądałam się dokoła, musiałam się jak najszybciej dowiedzieć co z Erykiem. Niestety parawany wszystko zasłaniały, a kręcenie się po pokoju naraziłoby mnie na gniew naszej uzdrowicielki.

Położyłam się wiec i przykryłam po uszy kołdrą, żeby mnie stąd nie wyrzucono. Nasłuchiwałam, miałam nadzieję, że dowiem się czegoś o przyjacielu. W pewnym momencie rozległo się skrzypienie drzwi oznaczające, że ktoś wszedł do środka.

- Pani Pomfrey, co z tą dwójką? – usłyszałam głos profesor McGonagall. Była wyraźnie zaniepokojona.

- Z tą... dziewczyną dobrze, była jedynie wycieńczona – stwierdziła pielęgniarka. – Niedługo powinna się obudzić. Za to chłopiec...

- Co z nim? - zapytał mężczyzna, wydaje mi się, iż był to Hagrid. – Wyjdzie z tego?

- Miejmy nadzieję, że tak. – Pani Pomfrey brzmiała dość niepokojąco. – Został poważnie ranny i stracił sporo krwi. Fizycznie dojdzie do siebie w przeciągu kilku dni, ale to co mu zrobili... może mieć traumę do końca życia.

- Co takiego?! – nie wytrzymałam i wystraszona podniosłam głos.

- Słychać już, że panna Riddle ma się już dobrze – powiedziała pani dyrektor. Chwilę później kobieta stała już przy moim łóżku. – Tamaro, wyjaśnisz nam co się tam stało?

- Moi rodzice i inni... - nie mogłam sklecić zdania. Po tym jak usłyszałam swoje nazwisko z ust pani profesor, zaczęłam się denerwować. Na mojej bladej twarzy pojawiły się rumieńce. – Oni przyszli tu przeze mnie. Bo nie chcę być jak ojciec. To przez Oskara... on im powiedział... on ich wpuścił. Eryk znalazł się tam przeze mnie... przepraszam! – na koniec wybuchłam płaczem.

- W gruncie rzeczy nie zrobiłaś nic złego. Gdybym ja był dzieckiem największego czarnoksiężnika w Anglii, też bym to ukrywał – odezwał się pan Potter, który właśnie stanął obok dyrektorki. – To w końcu ty posłałaś Oskara po pomoc wykorzystując wieczystą przysięgę.

- A skąd pan to...

- Po drodze mamrotał sobie cos takiego. – Mężczyzna uśmiechnął się. – Najbardziej jednak nie mogłem się nadziwić tego jak wyczarowałaś tak potężnego patronusa, żeby ochronić przyjaciela. Kiedy się tego nauczyłaś?

- Ja wyczarowałam patronusa... ale... ale ja jestem w tym beznadziejna. Nigdy się nie udało mi się rzucić żadnego zaklęcia. Nie miałam nawet po co uczyć się tak potężnej magii i nie wypowiadałam zaklęcia... - mówiłam tak szybko, że sama ledwo nadążałam.

- Jakoś jednak się udało, cholibka – zaśmiał się Hagrid.

- Mimo wszystko nie możesz tu zostać. – Dyrektor McGonagall ponownie popsuła nastrój. – Pożegnaj się z panem Gryffinem. Dziś opuszczasz Hogwart. Szczegóły omówimy w moim gabinecie.

- Co? – jęknęłam żałośnie.

Troje dorosłych odeszło już i skierowało się w stronę gabinetu pani dyrektor. Mnie pozwolono jeszcze pożegnać się z Erykiem. Okazało się, że leżał w łóżku obok. Prawie całe ciało obwiązane było białymi bandażami, które w kilku miejscach przesiąkły krwią. Rozpoznać można go było jedynie po wystającej charakterystycznej, kasztanowej czuprynie. Podeszłam do niego omal nie popadając w ponowny płacz.

- Wygląda na to, że już się nie zobaczymy – szeptałam mu do ucha. – Chciałam tylko żebyś wiedział, że ja naprawdę bardzo cię lubię. Żegnaj.

Pocałowałam chłopca w czoło przy okazji mocząc bandaż moimi łzami. Otarłam je szybko i pobiegłam za nauczycielami.

W dyrektorskim gabinecie biłam się z myślami. Z jednej strony chciałam zapytać się co teraz się ze mną stanie, natomiast z drugiej chciałam walczyć o pozostanie w szkole za wszelką cenę. Postanowiłam jednak czekać na wyrok i dopiero później ewentualnie protestować. Spojrzałam w oczy siedzącej naprzeciw mnie kobiety. Nie wydawała się mieć wobec mnie jakiś złych zamiarów.

- Cała szkoła słyszała to, co mówiłaś w Komnacie Tajemnic – zaczęła. – Niedługo zaczną tu się zlatywać sowy z pretensjami od rodziców. Poza tym to zbyt niebezpieczne, żebyś tu została.

- Niebezpieczne? – zapytałam. – Ale ja nic...

- Jest ich więcej, prawda? Ludzi, którzy wciąż podążają za ideałami twojego ojca – wtrącił się Potter.

- Ta... tak.

- Uważamy, że mogą tu wrócić po ciebie. – Dyrektor McGonagall brzmiała bardzo poważnie. – Właśnie dlatego zdecydowaliśmy przenieść cię gdzieś, gdzie Cię nie znajdą. Akademia Beauxbatons zgodziła się przyjąć cię już od jutra. Wysłaliśmy już twoje rzeczy a ciebie odeskortuje jeden z aurorów. Wyślemy też pana Pottera i Hagrida w inne miejsca, na wypadek jakby ktoś chciał cię śledzić.

- Emm... profesor McGonagall, mam takie małe pytanie. Nie do końca związane ze sprawą... - zastanawiałam się jak ująć to, o co chciałam zapytać.

- O co chodzi?

- Co się stało z Al.... z moim bazyliszkiem? – wydusiłam z siebie. Naprawdę martwiłam się o Al'a.

- Jest pod odpowiednią opieką. Kiedy będziesz gotowa by się nim dobrze zająć, zapewne ci go oddamy. Tęskni za tobą.

W tej chwili otwarły się drzwi do gabinetu i do środka weszły trzy osoby. Jedną z nich był Ronald Wesley, już wtedy domyśliłam się, że to on jest tym aurorem, który zabierze mnie do nowej szkoły. Wraz z nim przyszły dwie kobiety. Nie zdążyłam im się nawet przyjrzeć a one wyrwały mi po jednym włosie z głowy. Dodały go sobie do napojów i już chwilę po wypiciu wyglądały jak ja. Po raz pierwszy dane mi było zobaczyć jak działa eliksir wielkosokowy.

Już kilka chwil później ubrana byłam w niebieską bluzę z kapturem i jeansy. Wsiadłam na miotłę pana Wesleya i wyruszyłam w podróż do Beauxbatons. Raz po raz rudowłosy mężczyzna uraczył mnie dowcipem lub dziwił się samemu sobie, że przyszło mu ochraniać córkę Sami Wiecie Kog


*******

Spodziewaliście się takiego obrotu spraw?

Ja też nie xD

Tak w ogóle to nie wiem jakiego patronusa ma mieć Tamara. Dylemat tkwi pomiędzy wężem a feniksem. Co lepsze?

Czarna pani | Miecz GodrykaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz