Part 10

3.8K 422 946
                                    

Hej, ho! Hej, ho! 

Co u was słychać najwspanialsi? Ja, ciągle zapracowana, ale znalazłam chwilkę, żeby wam coś wyskrobać :) Krótki, bo krótki, ale kolejne będą już normalne! 

Postaram się dać wam kolejny rozdział na weekend! Oczywiście dostaniecie też Howling  ;') 

__________________________________

Byłem zmęczony. Ostatni rok był gonitwą. Pogonią za czymś, czego nie byłem w stanie dosięgnąć. Kiedy wydawało się, że byłem blisko, nadal okazywało się, że byłem daleko. Ale ja ciągle szedłem do przodu. Los rzucał mi kłody pod nogi, ale ja, raniąc się, zawsze je pokonywałem. Na tej drodze traciłem przyjaciół, ale także zyskiwałem nowych. I chociaż czułem się jak w domu, nigdy tak naprawdę do niego nie dotarłem. Nie, kiedy Louis był tak daleko. 

Mówili, że stałem się potworem, że byłem bezduszny, agresywny. I mieli rację. Parłem naprzód, nie patrząc na konsekwencję. 

Byłem świadkiem wielu rzeczy. Tych dobrych i tych złych. Widziałem gwałty, morderstwa, ludzi staczających się na dno. Ale mogłem też podziwiać cud narodzin, śluby i pierwsze spojrzenia miłości. Myślałem, że widziałem wszystko, że nic nie jest w stanie mnie zdziwić czy zszokować. Kurwa, jak bardzo się myliłem. Des bardzo się postarał, żeby mnie szokować, a ja robiłem wszystko, aby również poczuł ten sam ból. 

Bo przecież to, co widywałem regularnie, przez ostatni rok, było czymś na co nigdy nie byłem i nigdy nie byłbym gotowy. Ciemne obrazy i dźwięki: jęki i krzyki przepełnione bólem i błaganiem o pomoc. Pomoc, która nigdy nie nadeszła. A później cisza. Ta jebana cisza, która ogarniała mnie, gdy tylko byłem sam. Cisza, która grzmiała w moich uszach, gdy tylko uciekałem do samotności. 

Ale nadal wolałem ją niż krzyki. 

I to wszystko było moją winą. Tylko i wyłącznie moją, bo byłem pierdolonym egoistą. Mogłem pozwolić mu odejść, kiedy tylko miałem okazję. Gdy dowiedziałem się, że mnie kłamał, mogłem go odepchnąć, kazać mu odejść. Wtedy byłby bezpieczny, ale ja postanowiłem trzymać go przy sobie. I nieważne co bym wtedy postanowił i tak bym go stracił. Bo byłem potworem, który brzydził się własnego odbicia. Kimś kto żył wspomnieniami, starając się dożyć jutra. Dożyć do momentu upragnionej zemsty. 

Zmieniłem się. Ale myślę, że wszyscy się zmieniliśmy. Wyznaczyłem sobie cel, do którego po trupach dążyłem. A przez ten okres czasu, zabiłem więcej osób, niż przez całe swoje marne życie. Ich puste oczy nawiedzały mnie w snach, by zaraz zmienić się w błagającego o pomoc Louisa. To dawało mi energię do walki, ciągłej, kurwa, walki. 

  I tak trzysta sześćdziesiąt pięć dni później osiągnąłem cel, a moje dłonie pokryte były krwią.   

- Gdzie on jest?! - krzyknąłem, wymierzając bronią w Desa. - Gdzie jest Louis?!

Zayn i Liam stali za moimi plecami, a ludzie Desa przykładali im noże do gardeł. Wiedziałem, że jedno skinienie palca starczyło, żeby pozbawić ich życia. Starałem się nie pokazywać jak bardzo się bałem, analizując naszą sytuację. Plusem było to, że miałem dwa, jak nie, trzy razy więcej ludzi od niego. Musieliśmy sobie poradzić, szczególnie kiedy wiedziałem, że Louis był tak blisko. Ale nie było mowy o ryzyku, musiałem go odzyskać. 

Nie interesowały mnie otaczające nas ciała naszych ludzi. Martwe spojrzenia i usta otwarte w niemym krzyku. Stoczyliśmy tu naprawdę epicką bitwę i miałem wrażenie, że nasz Bóg z nas drwił. Czemu tylu ludzi miało ginąć za jedną osobę? A może tutaj już nie chodziło o Louisa? 

Od początku moich poszukiwań nie odwracałem się do tyłu, zostawiając za sobą stery trupów. Mężczyzna za mężczyzną, kobieta za kobietą. Zabrałem wiele istnień byleby móc go odzyskać, zobaczyć chociażby ten ostatni raz. O to chodziło naszemu Stwórcy? Żebyśmy sami się powybijali? Ale on się mylił, bo przeszedłem piekło tam i z powrotem i wiedziałem, że dla Louisa zrobiłbym to jeszcze raz. I jeszcze raz. 

Boss II LostWhere stories live. Discover now