Rozdział trzeci

6.4K 792 252
                                    

Istnieją dwa równe i przeciwne sobie błędy, które mogą być popełnione przez ludzkość odnośnie demonów. Pierwszy, to niewiara w ich istnienie. Drugi, to wierzyć i być aż zanadto i niezdrowo nimi zainteresowanym.

Clive Staples Lewis

     – To nie jest dobry pomysł. – Morgan rozgląda się dookoła spanikowana. – Szczerze mówiąc, to okropnie gówniany pomysł.

     –  Nie dramatyzuj – odpowiadam i wywracam oczami. Próbuję grać odważnego, lecz mój głos lekko drży. – Sama się na to zgodziłaś.

     Przechodzę nad powalonym pniem drzewa. Najpierw Morgan nie była zachwycona utratą swojej duszy, ale szybko zrozumiała, że to jedyna rzecz, za którą jej pomogę. Jednak niepokój we mnie nie przygasł ani na chwilę, mam ochotę przystanąć i powiedzieć człowiekowi, że jednak sam się rozmyśliłem, że nici z zawarcia Paktu. Sęk w tym, że gdybym to zrobił, nigdy nie mógłbym spojrzeć sobie w oczy, nie widząc nikogo innego, oprócz tchórza.

     Za plecami słyszę niezadowolony pomruk.

     To ten fragment, w którym zostaję rozszarpany na strzępy?

     – Daleko jeszcze?

    – Nie bardzo – mamroczę i przeczesuję szponami moje ciemne, kręcone włosy. 

      Odnalezienie drogi do rozwidlenia zajęło nam ponad godzinę, a wszystko to w akompaniamencie narzekań człowieka na błoto i zapach spalonych drzew. Zmierzamy w stronę serca puszczy – miejsca pradawnego jak sam Lucyfer, otoczonego starożytną magią, której do tej pory siłą nie przełamał nikt. Jest to również terytorium Starszego – antycznego demona dysponującego niewiarygodną wiedzą, którego moc niestety już dawno wygasła. Jego imię brzmi Azber i ufam mu bardziej, niż samemu sobie. 

     Przygryzam dolną wargę. Jak zareaguje Azber, gdy powiem mu, że chcę zawrzeć Pakt z potworem, przed którym mnie straszył? Ściskam dłonie w pięści, by zamaskować ich drżenie.

     Rozglądam się. Powoli wchodzimy w obszar, gdzie drzewa wyglądają niemal jak żywe; zachowały nawet szare liście. Powietrze również pachnie inaczej, jakby piękne zapachy spalenizny nigdy tu nie dotarły.

     Gdy moim ślepiom ukazuje się niemal zapadła drewniana chatka, w żołądku rośnie mi gula. Chcę stąd czym prędzej uciec, ale zmuszam się do powolnej wędrówki do wejścia.

     Do siedliska Azbera prowadzi ścieżka z ciosanych kamieni, a po jej bokach rosną kępki czarnych róż ze złotymi plamami blisko końców płatków. Patrzę za siebie, czy człowiek za mną podąża. Morgan pochyla się nad kwiatami, a jej dłoń drga, jakby chcąc musnąć je palcami.

    – Nie dotykałbym ich na twoim miejscu – mówię, zanim zdążę pomyśleć.

    – Dlaczego? – pyta.

    – Są jadowite.

    – Róże? – marszczy brwi.

    Bez słowa unoszę rękaw mojej czarnej koszulki. Czerwona blizna w kształcie malutkich zębów odznacza się na mojej perłowej skórze na ramieniu. Morgan wytrzeszcza oczy. Parskam śmiechem na widok jej zdziwienia i podchodzę do czerwonych, złuszczonych drzwi. Biorę głęboki wdech i wchodzę do środka.

     W chacie panuje ciemność. Wzdycham rozdrażniony i klaszczę w dłonie. Magiczny kamień wiszący na suficie zapala się, zalewając pomieszczenie delikatnym blaskiem.

    Morgan wzdycha, zachwycona. Pod każdą ze ścian znajdują się półki wypełnione różnokolorowymi flaszeczkami, grubymi księgami, ziołami, figurkami i błyskotkami. Z sufitu zwisają naszyjniki z suszonego czosnku, bukiety z rozmarynu i innych ziół, których nazw nie znam. Na środku chatynki jest palenisko, na którym stoi pusty kocioł. Gdy podchodzę bliżej, zauważam, że w środku leży czarny kot o czterech parach czerwonych oczu.

Kiedy diabeł tańczy walcaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz