Rozdział czwarty

6.3K 755 572
                                    


Pewnego przyjaciela poznaje się w niepewnej sytuacji.

Cyceron

     Z trudem łapię powietrze. Pęd zaklęcia wyciska mi łzy ze ślepiów. Moje uszy wypełniają ciche szepty demonów w dawno zapomnianych dialektach. Przyciskam Morgan do siebie, niemal tłamsząc kota, który wskoczył na jej brzuch. Sam nie wiem, kto głośniej się drze – ja czy ten zwierzak, który postanowił z nami podróżować.

     Spadamy przez niebo. A potem...

     Zatrzymujemy się.

     Sapię, gdy ciężar Morgan i kota wyciska mi resztki powietrza z płuc.

     Zbieram siły i odsuwam od siebie człowieka najdelikatniej jak potrafię. Siadam i rozglądam się uważnie.

     Wylądowaliśmy na polu bladych, niemal przezroczystych róż z delikatnymi, szafirowymi listkami i łodygami. Powietrze pachnie słodko, liliami i bzem. Kręci mi się przez to w głowie.

     Kicham.

    Mrużę ślepia, próbując rozpoznać okolicę. Patrzę na południe. Na horyzoncie majaczy zamek jakby ze szkła, a za nim sklepienie niebieskie powleczone jest złotem i łososiowym różem.

     Uśmiecham się.

     Znam to miejsce.

     Zerkam na Morgan. Przewracam ją na plecy i przekręcam jej głowę, wlepiając wzrok w ptaka na jej szyi. Przejeżdżam szponem po jego krawędziach.

     Dlaczego akurat ten znak?

     – Samico? Morgan? – Delikatnie szturcham ją w ramię.

     Nie reaguje.

     Wzdycham. W tym samym momencie mój brzuch postanawia odegrać pieśń swego ludu, głośnym burczeniem domagając się jedzenia.

      Chwytam za torbę od Azbera i przez chwilę w niej grzebię, ostatecznie wybierając z niej kawałek komety obtoczony w czekoladzie. Zjadam go, a na moje usta wpływa uśmieszek, gdy myślę o wystawnym obiedzie w pałacu, który zapewne zostanie wydany na moją cześć z powodu pewnych starych znajomości.

     Wstaję i podnoszę Morgan. Z jej ust wydobywa się ciche mamrotanie, jednak nie zwracam na nie uwagi.

     Powoli zaczynam wędrować w stronę zamku. Demoniczny kot rusza w moje ślady, miaucząc.

     Przygryzam wargę, kiedy mój umysł atakuje obraz Azbera obracającego się w pył. I Valrę rozdzierającą jego gardło na strzępy. Wszystkie wspomnienia, jakie kiedykolwiek razem stworzyliśmy zalały mnie falą, niemal topiąc.

    Szybko mrugam oczami i unoszę głowę do góry, chcąc powstrzymać łzy.

    Demony nie trwają w żałobie.

    Demony się mszczą.

    Powoli wypuszczam powietrze.

    Kiedy moje moce się obudzą, obiecuję sobie, że ukręcę jej ten zawszony łeb.

     – Kiedy się obudzą – powtarzam na głos.

      Wychodzę z polany i trafiam na ścieżkę z gładkich kamieni. Zaklęcie teleportujące wyrzuciło nas aż do drugiego Kręgu. Niesamowitym było to, że przedarliśmy się przez dwie Bariery, których normalnie żaden demon nie zniszczył siłą.

Kiedy diabeł tańczy walcaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz