Rozdział dwunasty

3.7K 474 291
                                    

Ciemność bez względu na powód swego istnienia, jest straszna i przerażająca. Pochłania człowieka dokładnie, wykrzywia jego istnienie, rozrywa i niweczy. Kto czuje się bezpieczny w absolutnej ciemności? Kto wierzy w potrzebę istnienia ciemności? W ciemności wszystko łatwo się wygina, przekręca, znika. I pustka będąca istotą ciemności wszystko pochłania.

Haruki Murakami

     Wpatruję się rozszerzonymi ślepiami w przytłaczającą ciemność. Ogarnia mnie nagłe poczucie przerażenia, że jeżeli zrobię choć krok do przodu, zginę i nikt nie będzie mógł temu zapobiec. Czuję lęk. Trwogę, która wykracza poza całą istotę. Obawę przed kimś, kto istnieje od pradawnych czasów i będzie istniał jeszcze przez wieki po obróceniu się w pył moich potomków.

      – Dawno nie miałem gości. – Słyszę śmiech gdzieś z lewej. Przesuwam się cicho w tamtą stronę, chcąc zasłonić Morgan i rannego Aneirina.

      Zmuszam się do zachowania zimnej krwi. Wbijam wzrok w mrok. Moje oczy nie mogą znaleźć żadnego punktu zaczepienia, gdyż jedynym źródłem światła jest czerwony nieboskłon za naszymi plecami.

     Muszę być spokojny.

    – Cieszymy się, że zaszczycasz nas swoją obecnością – mówi Aneirin drżącym głosem.

     – Och, darujmy sobie formułki – prychnięcie w mroku. – Przecież was nie zjem.

     – Co do tego nie byłbym taki pewien – odpowiadam.

     Śmiech tym razem z prawej.

     Jak on się tak szybko przemieszcza? Obchodzi nas, starannie omijając krąg światła? Bawi się jak drapieżnik okrążający zdobycz.

     – Zapewne macie jakąś sprawę? – Pada pytanie, jednak nie mogę określić skąd. – Nikt nie zachodzi tu, żeby uciąć sobie pogawędkę.

     – Powiedziałeś, że nas oczekiwałeś. – Ku mojemu zaskoczeniu odzywa się Morgan. – Więc wiesz, po co tu przyszliśmy.

    Perlisty śmiech gdzieś w ciemności.

    – Cóż za wygadany człowiek. Większość z twoich pobratymców nie odezwałaby się ani słowem.

    – Wiesz, że ludzie istnieją? – Morgan wychodzi zza moich pleców. Wbija uparte spojrzenie w mrok, oczekując odpowiedzi.

    – Oczywiście.

     – Leifurion był przerażony, gdy po raz pierwszy zobaczył jak stoję między drzewami.

    – Słońce, między naszą dwójką istnieje ogromna przepaść.

     Mrużę oczy. Zdaję sobie sprawę z tego, jak wielka różnica istnieje między mną a władcą Piekła, ale mimo wszystko uczucie zazdrości wymieszanej z zażenowaniem delikatnie nakłuwa serce. Ileż bym dał, żeby być tak wspaniały i przerażający jak Lucyfer!

     – Przyszliśmy prosić o audiencję – zaczyna ponownie Aneirin.

     – Przecież już wam jej udzielam – przerywa mu Lucyfer. – Nie graj na czas, dziecko. Mów prosto z mostu.

    – Najpierw ukaż swoje oblicze – mówię. Mam nadzieję, że mistrz kłamstwa przypisze drżenie głosu zmęczeniu niż paraliżowi, który dosięgnął już strun głosowych. Chichot w oddali utwierdza mnie w przekonaniu, że diabeł nie da się tak łatwo zwieść.

     – Twoją prawdziwą formę – dopowiada samica. – Tylko tchórze chowają twarze za czyimiś pragnieniami.

     – Moje piękno może wypalić twoje oczy, śmiertelniczko.

Kiedy diabeł tańczy walcaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz