Rozdział 7

890 115 6
                                    

Jak należy przeżyć żałobę? Ile ona powinna trwać? Jak ruszyć do przodu? Pomóżcie mi, naprawdę nie wiem. To chyba kwestia indywidualna. Zależna od tego jak silni jesteśmy i jak bliska była nam ta osoba. Ja nie miałam w sobie tyle siły. Jak miałam przewodzić stadem? Co robić, gdy wszyscy się na ciebie patrzą i oczekują, że zaraz się pozbierasz i będziesz taka jak wcześniej, taka jaką cię chcą? I nie rozumieją, że już to nie takie proste, że nie będziesz już taka sama, bo cześć ciebie zniknęła wraz z tą osobą. I już nie wróci.

Pierwszy tydzień to był koszmar. Przepłakałam prawie każdą jego godzinę. Drugi tydzień nie był lepszy. Sensu życia szukałam w jednym punkcie na ścianie. Trzeciego tygodnia żyłam w zaprzeczeniu, twierdząc, że to musi być jakaś pomyłka. To nie było możliwe, żeby umarł. Czwartego tygodnia, kiedy dotarło do mnie, że on już nie wróci, znów pogrążyłam się w smutku i wspomnieniach. Ale doszło również do przełomu. Postanowiłam, że pora wrócić do życia, przecież on by tego chciał.

Łatwiej powiedzieć, niż zrobić.

Tak minął miesiąc i tyle dokładnie dano mi czasu. Później oczekiwano, żebym zapomniała. Zaczęły się pojawiać prośby, pytania, kłótnie do rozwiązania. Przychodzono do mnie ze wszystkim, a ja nie wiedziałam co robić.
- Jack i John znów się pokłócili.
- Kevin gdzieś wyszedł i nie daje znaku życia.
- Skończyła się żywność.
- Lucy zamknęła się w pokoju, płacząc, i nikogo nie chce wpuścić.
Drzwi od mojej sypialni zdawały się nie zamykać.

Nawet teraz stał przede mną jeden z członków stada i mówił podniesionym głosem, wyraźnie poirytowany tym, że go nie słuchałam. Patrzyłam na niego pustymi oczami i nawet nie starałam się już zrozumieć, co próbuje mi przekazać. Jego słowa przechodziły koło mnie. Patrzyłam na jego napiętą sylwetkę, jedną pieść ściśniętą. Patrzyłam na ruch jego szczęki, warg, którymi poruszał szybko, mówiąc bez zastanowienia. Jego oczy błyszczały. Był zdenerwowany i chciał dać upust jego złości, ale wiedział kim jestem, że nie wypada, że nie może sobie na to pozwolić. Mimo wszystko czułam doskonale jego złość, szczypała mnie w nos.

Z tej sytuacji wybawiła nas Dinah. Weszła bez pukania do pokoju, czyli jak zawsze, i spojrzała na mężczyznę. Szybko wyczuła atmosferę w pokoju.
- Co tu się dzieje?
- Przyszedłem przekazać, że Samuel chcę z nią porozmawiać. Stara się o tę rozmowę od dłuższego czasu, nie możemy ich dłużej ignorować. W obecnej sytuacji nie stać nas na kłótnie z innymi.
Samuel był przywódcą stada mieszkającego na zachód, po drugiej stronie lasu.
- Damy mu odpowiedź dziś wieczorem.
- Nie możemy dłużej odwlekać.
- Jeśli mu tak zależy na tej rozmowie to poczeka jeszcze parę godzin.
- Ale...
- Decyzja zapadła. Przekaż to Samuelowi.
Mężczyzna spojrzał gniewnie na Dinah. Z pewnością nie podobało mu się to, że wydawała mu rozkazy. Nie miała żadnej władzy, żadnego prawa. Decyzję powinnam była podjąć ja, jak na przywódcę przystało. Zamiast tego milczałam, obserwując rozwój wypadków. Obserwowałam jak jego klatka unosi się i opada szybko, żeby następnie zaciągnąć się porządnie i opaść wolniej. Jeden głęboki oddech i zrozumiał, że i tak nic nie ugra. Ja nie byłam w stanie nic postanowić, a Dinah patrzyła na niego nieugiętym wzrokiem. W końcu odwrócił się i wyszedł, nie patrząc za siebie.

- Hm, może to ja powinnam była zostać przywódcą - powiedziała, patrząc na drzwi, którymi wyszedł parę chwil temu. Jakby nie mogła uwierzyć, że naprawdę udało jej się coś wskórać.
Może powinnaś była, pomyślałam. W tym momencie dziewczyna odwróciła się w końcu w moim kierunku i zmierzyła mnie wzrokiem.
- Wstawaj - zadecydowała.
- Po co?
- Idziemy biegać.
- Zwariowałaś?
- Nie. Wystarczająco siedziałaś w tym pokoju, jeśli posiedzisz jeszcze trochę to zwariujesz. Musisz wrócić do życia, Camila - patrzyłam na nią wielkimi oczami, nie odzywając się - No dawaj, jak za starych czasów.
Starych czasów? Ostatni raz, gdy biegałyśmy razem był wieki temu. I nagle sobie uświadomiłam. Spojrzałam ze smutkiem na Dinah. Czasami łatwo było zapomnieć o tym co przeżyła, przez to jak sobie teraz radzi. Jakby nic złego ją nie spotkało i nie mogło. Jakby była panem chwili i tego co dzieje się wokół niej. Podczas, gdy ja nie potrafiłam kontrolować własnego życia.
Radziła sobie lepiej ode mnie i już to przeżyła, a także byłam jej to winna. Dlatego też wstałam i ruszyłam za blondynką, dając się prowadzić w głąb lasu.
- To bezpieczne po ostatnich wydarzeniach? - wyraziłam swoje obawy, rozglądając się wokół.
- Tak. Teren jest patrolowany cały dzień, nikt się tu nie przedrze - zapewniła - Gotowa? - spytała, zatrzymując się i patrząc na mnie.

The mateOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz