Rozdział 18

8K 752 73
                                    

Wpadł. Dosłownie jak śliwka w kompot, uznał, czując aromat dochodzący z kuchni, od którego ślinka mu napływała do ust, jednocześnie zmuszony do odpierania wzrokowych ataków na jego osobę. Cassie zostawiła go samego — choć w pewnych kręgach, to mogłoby być uznane za niewłaściwe słowo, zwłaszcza że wcale nie był sam, lecz w towarzystwie dwóch mężczyzn. Victora i Montiego — najmłodszego, a zarazem najbardziej wesołego chłystka, jakiego miał okazję poznać. On jedyny nie próbował go zabić, zwyczajnie się patrząc w przeciwieństwie do ojca dziewczyny.

Po tym, jak już zgodził się przyjść na obiad do rodziny Stevensów, poszedł z nią na zakupy do supermarketu. Miał dziwną przyjemność z tego doświadczenia. Nigdy wcześniej nie chadzał z kobietą po sklepach, polując na okazję, tak jak to właśnie robiła Cassie i odkrył, że to mu się podobało. Przez chwilę był zwykłym facetem robiącym zwyczajne zakupy z towarzyszącą mu pięknością przy swoim boku.

Dziewczyna nie wydawała się świadoma, że dla niego nic w tym doświadczeniu nie było normalne. Riley nie spotykał się z ludźmi, nie flirtował, nie umawiał się na dłużej i nie chodził na randki. Owszem, spotykał się z kobietami, kiedy potrzebował, ale żadna z nich nie traktowała go poważnie jak kogoś, z kim mogłaby tworzyć jakiś związek, nawet krótkotrwały. Nie był od tego, a one robiły to, żeby poczuć dreszczyk, jak mu powtarzały, a jemu to pasowało. Kochał swoją pracę, pomimo długich nieobecności w domu i nie chciał z niej rezygnować. Skupiał się tylko na dobrze wykonywanej robocie, ale gdy wracał, koncentrował się tylko na tym, by wypocząć i zrelaksować. Nie lubił robić wielu rzeczy naraz.

Jednakże myśląc o Cassie, nie mógł zwyczajnie się nie zastanawiać, jakby to było wracać do kogoś. Jeść wspólne posiłki, słuchać o codziennych sprawach, nawet tych najbardziej trywialnych. Nie mógł się oprzeć wrażeniu, że z nią chciałby czegoś takiego. Nigdy przedtem nie miał takich przemyśleń, by być z kimś. To nie było dla niego. Lubił swoją własną przestrzeń...

Tymczasem siedział tutaj, czekając na posiłek, z jej rodziną i czuł, że to złe. Nie miał jej nic do zaoferowania prócz wielu miesięcy czekania na jego powrót, a Cassie chciała rodziny. Widział to, kiedy obserwowała w sklepie jakąś matkę z dzieckiem i na jej twarzy zagościła wtedy tęsknota. Była rodzajem osoby, która chciała się kimś opiekować.

Dlaczego więc nie wyszedł? Dlaczego siedział tutaj, pozwalają jej na to wszystko? Nie był aż tak ślepy, by nie zauważyć, że podobał się jej, co samo w sobie było zaskakujące. Mało kto go darzył choćby tolerancją.

Westchnął.

Cholernie mu się podobała. Była słodka, urocza i tak odmienna od niego. Powinien był wyjść. Powinien był coś powiedzieć, zamiast tego został i nie mógł się nawet za to zganić, ponieważ pomimo zastrzeżeń, nie mógł odmówić sobie przyglądania się, jak rezolutnie krząta się w kuchni i robi te wszystkie rzeczy, których widok napawał go pragnieniem.

Nie robiła nic nadzwyczajnego, ale wciąż nie potrafił oderwać od niej wzroku, ponieważ promieniała wewnętrznym blaskiem, który go urzekał. Jakby go zaczarowała.

— Gotowe — krzyknęła wesoło, a po chwili mógł patrzyć, jak z rozbrajającym uśmiechem kroczy w jego stronę. W ich stronę — poprawił się w myślach.

Położyła na środku stołu naczynie, z którego unosiła się para nad daniem.

Oblizał niepostrzeżenie — a przynajmniej miał taką nadzieję — usta i zerknął na zadowoloną minę Cassie.

— No chłopcy, szamiemy!

Tak też zrobili. Riley nie wiedział, czy to byłoby niegrzeczne, gdyby nałożył sobie olbrzymi kawałek, który chciał sobie ukroić, więc patrzył jak, zachowują się pozostali. Kiedy Victor i Monty nałożyli po zdrowej porcji, nic już go nie powstrzymało. Na jego talerzu spoczął sporych rozmiarów fragment enchilady, którą już po chwili trzymał w ustach.

Wilczy Azyl (DO KOREKTY...)Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz