« 13 »

48 9 1
                                    

Panował tam większy chłód. Wiatr był o wiele silniejszy niż na dole, na ulicy. Przenikał przez cienką koszulę, wywołując gęsią skórkę na całym cele. Przedzierał się przez mięśnie, żeby w końcu dotrzeć do samego szpiku kości. Prześlizgiwał się pomiędzy palcami dłoni. Gwałtowne podmuchy smagały gołą skórę twarzy i szyi i szarpały zawiązany wokół niej czarny krawat.

Miał zamknięte oczy. Dzięki temu bardziej skupiał się na atakującym go wietrze i odległych odgłosach miasta. Nieustanny szum setek silników, ostre wycie klaksonów, piski hamujących tramwajów, hałas z placów budowy. Szum wentylatorów gdzieś za jego plecami.

Uwielbiał Morusa.

Dość, że Kuba poprzedniego wieczoru zostawił kluczyki w stacyjce radiowozu, to teraz Sierczyński znalazł w schowku jego policyjną legitymację. Znacznie ułatwiło mu to realizację planu. Służbowy samochód został porzucony, Rafał zostawił go na jednym z warszawskich blokowisk. Niedaleko swojego pierwszego mieszkania. Zamknął auto na klucz, który, po chwili zastanowienia, schował do kieszeni. Piętnaście minut później dotarł do swojego celu. Był nim wieżowiec na ulicy Złotej 44.

Wystarczyło, że młody recepcjonista z jasnymi ulizanymi włosami zobaczył błysk policyjnej gwiazdy w dłoni Sierczyńskiego. Chłopak trochę się zestresował (może miał swoje za uszami) i nie zadawał żadnych niepotrzebnych i kłopotliwych pytań. Już-nie-aspirant usprawiedliwił się koniecznością zbadania czegoś ważnego na dachu budynku. Przyciągnął tylko kilka zaciekawionych spojrzeń ludzi, obecnych w recepcji. Blondyn wezwał ochroniarza: niskiego, umięśnionego osiłka w obcisłej koszulce z logo firmy ochroniarskiej. Ten zaprowadził policjanta na dach, ale nie został razem z nim. Najwyraźniej uznał, że „starszy aspirant Morus" wie, co robi, więc powiedział, że jest zajęty i wrócił na dół, zostawiając Rafała w samotności.

Zdawał sobie sprawę, że ma coraz mniej czasu. Ile mu go zostało zanim pod wieżowcem zbierze się policja i dziennikarze?

Otworzył oczy.

Przed nim rozciągała się panorama miasta. Na wprost w niebo wznosiła się fasada Pałacu Kultury. Czubek wieżyczki niemal zahaczał o chmury, jakby za chwilę miał je rozpruć uwalniając całe kaskady wody. Na tarasie widokowym mrowiły się kolorowe postacie. Rafał miał takie same widoki jak oni, ale nie musiał płacić za bilet. Dalej stały kwadratowe, nijakie bloki, jak w każdym mieście. Drzewa pomiędzy nimi sprawiały, że szare budynki nie wyglądały aż tak bardzo źle. Jeszcze dalej w niebo wystrzeliwały czerwono-białe kominy, z wznoszącymi się leniwie kłębami dymu. Na horyzoncie rozlewały się pola, nieco rozmazane przez odległość i zlewały się z grubą warstwą chmur, która wciąż zalegała nad tą częścią Polski. Trudno było uwierzyć, że gdzieś tam w górze kryje się nieskończony błękit. Tu była tylko szarość i przybrudzona zieleń.

Czuł się wolny.

Dzięki świadomości, że to wszystko za chwilę się skończy, czuł się tak lekko. Jakby wszystkie przestępstwa, które popełnił nie miały już znaczenia. Właściwie tak było.

A jednak się wahał.

Co stanie się z nim po śmierci? Raczej trafi do piekła niż do nieba. O ile ono istnieje. A może do Hadesu? Albo zamieni się w jakieś zwierzę, czy kwiatek?

Albo w krzew kawowca?

Może przestanie istnieć. Tak po prostu.

Pochylił się nieco i spojrzał w dół. Chodnik był bardzo daleko. Rafała dzieliło od niego kilkaset metrów pustki i spalin, w których będzie spadał nabierając prędkości, żeby w końcu roztrzaskać się na zimnym bruku. Lub na czyjejś głowie. Przechodniów było dość dużo. Mrowili się między sobą, zmierzając we wszystkich możliwych kierunkach. Rafał widział tylko czubki ich głów, małe ruchome punkty. Liczne samochody stały w korku. Większość z nich była czarna albo szara, kolorystycznie dopasowane miejskiego krajobrazu. Nad wszystkim wolno falowały smugi dymu.

Warszawa niewiele się zmieniła, odkąd Rafał wyprowadził się na Mazury. Z Natalią.

Pociągnął nosem. Nie miał przy sobie chusteczki. Wytarł nos w rękaw. Trudno. Znajdą jego ciało (a raczej to, co z niego zostanie) z osmarkaną koszulą.

Sięgnął do kieszeni spodni i ignorując kwadratową karteczkę, wyciągnął zdjęcie. Spojrzał w roześmiane oczy zmarłej żony. Czekoladowo-brązowe, takiego samego koloru jak jej długie, lśniące włosy. On też się uśmiechał, wyglądał o niebo lepiej niż obecnie. Zaczerwieniona skóra na ich czołach błyszczała od potu. Byli wtedy razem na wycieczce w górach. Na lazurowo-błękitnym niebie wznosił się granatowy szczyt. Nie pamiętał jego nazwy. Nie pamiętał, z czego się wtedy śmiali.

Po policzku spłynęła mu łza. Szybko ją wytarł (czystszym rękawem), jakby ktoś mógł go zauważyć.

Pieczołowicie złożył fotografię na pół i włożył do kieszeni na piersi. Ponownie spojrzał w dół. Przygotowywał się.

Coś zauważył.

Jakiś mężczyzna stał przy krawężniku i patrzył wprost na niego. Rafał bardziej go wyczuł niż dostrzegł. Jakby jego umysł był czymś namacalnym. Jakby obserwujący w jakiś sposób go przyciągał. Sprawiał wrażenie, jakby potencjalny samobójca był tylko banerem reklamowym, który można przeczytać z nudów czekając na autobus. Mężczyzna nie krzyczał, nie wzywał pomocy.

A na chodniku obok niego stały dwa radiowozy.

Poczuł nagłą falę paniki.

- Cholera jasna - warknął zachrypniętym głosem.

Koniec delektowania się widokiem.

Jego obawy się ziściły. Teraz musiał się pospieszyć i skoczyć z innej strony. I tak miał zamiar to zrobić, nie chciał przez przypadek pozbawić życia kogoś jeszcze. Zrobił już dosyć.

Dopiero teraz do jego uszu dotarł coraz głośniejszy tupot stóp na klatce schodowej. Odwrócił się od ponurego widoku. Na betonie siedział kot.

Srebrny kot.

Rafała zamurowało, z jedną nogą nad podłożem. Zwierzak ze spokojem na niego patrzył. Jego oczy były jak ocean. Tak samo błękitne, głębokie i tajemnicze. Miały w sobie coś hipnotyzującego.

Potrzasnął głową. Kot miał go zatrzymać.

W tym samym momencie usłyszał huk wywarzanych drzwi.

Odwrócił się z powrotem. Nie patrząc na policjantów, skoczył.

A raczej próbował.

Uderzył całym ciałem w coś twardego, boleśnie tłukąc sobie nos. Powietrze wokół niego zadrżało, jak bęben. Rozchodzące się dookoła niego wibracje wprawiły powietrze w drżenie. Pole siłowe.

Znowu ta cholerna magia?! Wściekł się. Zacisnął pięści. Dobrze, odpowie na ogień ogniem. Dosłownie.

Odwrócił się, z nadzieją, że uda mu się użyć mocy. Z nosa lała się krew, skapując na jasną koszulę. Skupił w sobie całą wściekłość. Usłyszał wysoki trzask i płomienie wybuchły z niego we wszystkie strony świata, powietrze zadrżało od żaru. Fala ognia przesłoniła stojące na dachu osoby, Rafał zdążył dostrzec tylko, że ludzie biegnący w jego stronę nie mieli na sobie mundurów. Potem ich sylwetki objęły płomienie.

Jego złość zmalała. Mięsnie nóg zaczęły drżeć ze zmęczenia. Odwrócił się i z rozpaczliwą determinacją spróbował skoczyć jeszcze raz.

Pole siłowe zniknęło, najwyraźniej zniszczone przez ogień. Nic go nie powstrzymało.

Wiatr zaczął dąć w jego ciało z całą swoją mocą. Pęd powietrza szarpał ubranie. Niebo i krawędź dachu wieżowca zostawały coraz bardziej w tyle, a chodnik zbliżał z każdym ułamkiem sekundy.

Sierczyński zamknął oczy. Przez chwilę czuł strach, ale później on oraz cały gniew ustąpił. Opanował go spokój.

Nareszcie leciał.

Z jakiegoś powodu zdążył sobie jeszcze przypomnieć o Niebieskim Pisarzu. Śledztwo nie zostanie rozwiązane. Prokurator je umorzy, a policjanci nigdy nie odkryją całej chorej prawdy. Morderca nie był tylko jeden. Cóż, wiedział to tylko Rafał. I tak już zostanie.

Hałas ulicy narastał.

Wyłączył myślenie.

Czekał na uderzenie.

Na nowe życie.

AspirantOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz