15. Ciuchy dla Maćka

4 1 0
                                    



Budzę się o trzeciej. Gdy wsłuchuję się w ciemność, w pewnej chwili dobiega mnie bardzo oddalony, właściwie ledwo słyszalny dźwięk... Pieśń wieloryba. Czy to w ogóle możliwe? Czy ona nie powinna być słyszalna tylko pod wodą? A jednak tych odgłosów nie da się pomylić z niczym innym. Może dobiegają z odpływu zlewozmywaka, jak w którejś książce Stephena Kinga? Wtem przychodzi niespodziewana myśl: a co, jeżeli to ja jestem adresatką? Ściska mnie silny, wprost bolesny paroksyzm tęsknoty za Devlinem. Ale cóż, w tej chwili nic nie poradzę. Zwijam się w kłębek i zasypiam.

Rano mam już lepszy nastrój. Zakładam jasne dżinsy z przetarciami na kolanach i luźną śliwkową bluzkę, po czym jadę na pierwszą zmianę do baru. Jest normalnie, a nawet dobrze. Całkiem już wpadam w znajomy tryb pracy, o tak wczesnej porze niewiele się dzieje. Jedynym barwniejszym gościem jest artysta Fred Vestergaard, który sprawia wrażenie, jakby był zdrowo na koksie, jak zwykle zresztą. Rozdaje wszystkim wizytówki, na których tytułuje się „Apostołem Sztuki Konceptualnej". Kiedy tata pyta go, jak to było naprawdę z Charliem Courtneyem, Vestergaard robi się opryskliwy i mówi, że ten stary liberał nie rozumie prawdziwej sztuki, oraz że Courtney się sprzedał. Krótko mówiąc, dzień jak dzień.

Kończę o piętnastej. Wychodzę na zaplecze i natrafiam na Amandę, która przyszła mnie zmienić. Nie wygląda najlepiej, oczy ma podkrążone i zaczerwienione. Przekazuję jej fartuch.

– W porządku? – pytam, żeby okazać troskę.

– Wszystko okej, tylko zerwałam z facetem – wyznaje. – Właściwie to on mnie rzucił.

– O, tak mi przykro... – rozklejam się, widząc, że nie tylko ja mam problemy sercowe. Nachodzi mnie chęć, by pokrzepiająco ją przytulić.

– Nie ma o czym gadać, młoda. Ten związek i tak nie miał perspektyw – odpowiada Amanda, pociągając nosem. – On myślał, że „Tora! Tora! Tora!" to żydowski film!

– Wiesz, jeśli chcesz się wygadać, to jestem do dyspozycji – proponuję.

– Jesteś naprawdę kochana, ale dam sobie radę. Nie ten chłop, to będzie inny.

Czeka mnie misja specjalna – muszę kupić Maćkowi ubranie. Jadę więc do przystani, ale mój nastrój nie dorównuje dzisiejszej ładnej pogodzie. Krótka rozmowa z Amandą wbiła mnie w lekką melancholię. A może ona ma zasadniczo rację? Może nie ma się co trzymać uczuć jak pijany płota? W końcu miłość nie zawsze musi być wielka, może być przecież czasem trochę mniejsza. A ta wielka niech nam służy jako wzorzec i jako drogowskaz... Tak się rozfilozofywuję, że o mało nie wjeżdżam pod vana na skrzyżowaniu.

W końcu docieram do mariny. Łódka braci Andreas stoi przy pirsie, nie sprawia wrażenia zamieszkałej. Wchodzę na pokład. Luk prowadzący pod pokład jest na głucho zamknięty. Mocno stukam, ale nikt się nie odzywa.

– Maciek...? – wołam zaniepokojona.

– Laurie, to na pewno ty? – odzywa się Maciek z drugiej strony drzwi.

– A kto inny? Możesz otworzyć, wszystko w porządku.

Luk się otwiera. Maciek ma na sobie same bokserki, a widok ten sprawia, że przez chwilę brakuje mi tchu. Nachodzi mnie nagła, niestosowna myśl, że czasami człowiek powinien cieszyć się tym, co ma, nawet jeżeli ma tylko... STOP IT!

– Mógłbyś się trochę ubrać? – pytam zaróżowiona. – Bo wytrącasz mnie trochę z równowagi.

– Przecież mówiłaś, że kupisz mi ciuchy.

Waleń Mojego SercaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz