Rozdział 5

66 5 2
                                    

Kłopotów przysparzały elementy drewniane. Ostatnie letnie kwiaty obumierały, a pierwsze jesienne rośliny budziły się do życia. Anna wytężyła słuch: woda szemrała, płynąc po kamieniach, wiatr szumiał, kołysząc liśćmi, pszczoły bzyczały leniwie. Faye Ebbott strzegła swej prywatności. Stojąc przed jej domem, można było obrócić się wkoło i nie dojrzeć żadnych innych zabudowań. Po czterech latach spędzonych w ciasnych salach tanecznych i na zatłoczonych ulicach, marzyła o ciszy, pustce i spokoju. Uśmiechnęła się do swoich myśli. Przy odrobinie szczęścia może zdoła otworzyć sklep przed Bożym Narodzeniem. Kiedy zakończy się remont zewnętrzny budynku, wówczas będzie mogła rozpocząć prace wewnątrz. Wszystko miała dokładnie zaplanowane. 

Parter podzieli na dwie części: pierwszą przeznaczy na małe muzeum, drugą na sklepik. Muzeum będzie bezpłatne; liczyła, że po obejrzeniu eksponatów zwiedzający wstąpią do sklepu. Miała wystarczająco dużą kolekcję rodzinnych skarbów, aby zaopatrzyć oba pomieszczenia; należało tylko podjąć decyzję, co zostawić dla siebie, co przeznaczyć na sprzedaż, a co wstawić do muzeum. Oczywiście wiedziała, że nie może spocząć na laurach, musi powiększyć swoje zbiory, wybrać się na kilka aukcji, ale czuła, że sobie poradzi. Na domu i ziemi nie ciążyły żadne długi; musiała jedynie płacić nieduży roczny podatek. Samochód, stary, lecz na chodzie, też był spłacony.

Wszystkie pieniądze mogła przeznaczyć na rozkręcenie interesu. Zamierzała odnieść sukces, być całkowicie samowystarczalna i niezależna. Niezależność ceniła nade wszystko. Zbliżając się do domu, przystanęła i popatrzyła w bok na dawną drogę używaną przez drwali wiodącą do posiadłości starego Jhonsa. Ciekawe, jak D'orowi idzie remont. No i jego też chciała ponownie zobaczyć. W końcu jesteśmy sąsiadami, powiedziała do siebie, usiłując rozwiać swe wahania. Szybko, zanim znów ogarną ją wątpliwości, skręciła w las. Znała tu każde drzewo. Anna wędrowała do celu pewnym siebie krokiem. Od domu Jhonsa dzieliło ją jeszcze kilkanaście metrów, kiedy usłyszała niosący się echem stukot młotka. Była ukryta za drzewami, kiedy zobaczyła Maxa. 

Stał na nowo zbudowanym ganku, bez koszuli, przybijając poręcze do pionowych słupków. Jego opalony tors lśnił od potu. Mięśnie na ramionach i plecach poruszały się rytmicznie. Skupiony na pracy nie zdawał sobie sprawy, że ktoś go obserwuje. Twarz miał całkowicie odprężoną. Znikło chłodne spojrzenie, znikła zacięta mina. Kiedy Anna wyszła na polanę, Max poderwał głowę. W jego oczach natychmiast odmalowało się zniecierpliwienie i podejrzliwość. Nie zwracając na to uwagi, kobieta podeszła bliżej.

- Witaj. - Uśmiechnęła się, ukazując dwa dołeczki. - Jestem Anastazja Ebbott. Mieszkam w domu na końcu tej drogi. Uniósł brwi. Nie odezwał się słowem. Odkładając na bok młotek, zaczął się zastanawiać, czego, do diabła, to dziewczę tu szuka. Ana ponownie uśmiechnęła się, po czym popatrzyła na zrujnowaną chałupę.

- Czeka cię mnóstwo pracy - zauważyła przyjaznym tonem, wsuwając ręce do kieszeni sukienki. - Strasznie wielki ten dom. Podobno kiedyś był bardzo piękny. Zdaje się, że na piętrze wzdłuż trzech ścian ciągnęła się weranda... - Zadarła głowę. - Ta chałupa od lat popadała w ruinę. Szkoda... A potem ten pożar... - Przeniosła wzrok na nowego właściciela. - Jesteś stolarzem?

Max zawahał się, po czym wzruszył ramionami.

- Tak - odparł. W pewnym sensie był stolarzem.

- Przydadzą się tu twoje umiejętności - zauważyła. - Po reprezentacyjnych budowlach w Kalifornii te góry to spora odmiana, prawda? - Na widok zdziwienia w oczach mężczyzny uśmiechnęła się szeroko. - Przepraszam. To cecha... niektórzy powiadają, że przekleństwo... prowincji. Wiadomości szybko się roznoszą, zwłaszcza gdy dotyczą alochtona.

- Alochtona?

- Obcego. Przybysza. Nawet gdybyś mieszkał tu dwadzieścia lat, nadal będziesz alochtonem, a ten dom ludzie wciąż będą nazywać domem starego Jhonsa.

- Mogą go nazywać, jak chcą. Nie robi mi różnicy - oznajmił chłodno mężczyzna.

Anna przyjrzała mu się uważnie. Po chwili uznała, że taki człowiek jak Maximilian D'or nigdy nie przyjmie jałmużny, choćby oferowano mu ją w najlepszej wierze. Ale postanowiła spróbować.

- Wiesz - zaczęła - ja też przeprowadzam u siebie remont. Odziedziczyłam dom po cioci, która nigdy niczego nie wyrzucała. Uwielbiała wszystko gromadzić i... Słuchaj, może przydałoby ci się kilka krzeseł? Jeśli nie uda mi się ich komuś wcisnąć, będę musiała je zanieść na strych. Tylko będą miejsce zajmować...

- Dziękuję. Mam wszystko, czego mi potrzeba. Spodziewała się takiej odpowiedzi.

- W porządku. Ale gdybyś zmienił zdanie, to pamiętaj: będą czekały na strychu...

Nieopodal stało kilka zaniedbanych budynków gospodarczych. Ciekawa była, czy Max zdąży je wyremontować przed zimą. - Nastawiasz się na hodowlę? Mężczyzna zmarszczył czoło.

- Na hodowlę? - zdziwił się.

- No tak - powiedziała, starając się zignorować jego zimny, nieprzyjazny ton. - Pamiętam, że kiedy jako mała dziewczynka kładłam się spać, a latem okna w domu były otwarte, to z pastwiska dobiegało mnie ryczenie krów Jhonsa. Słyszałam je tak wyraźnie, jakby stały na dole w ogródku ciotki. Lubiłam ten dźwięk.

- Nie, nie zamierzam prowadzić żadnej hodowli - odparł krótko, po czym sięgnął po młotek, dając do zrozumienia, że chce wrócić do pracy.

Dziewczyna zmrużyła z namysłem oczy. Nie, tak się nie objawia nieśmiałość, uznała. Tak się objawia brak wychowania. Facet jest po prostu źle wychowany.

- Przepraszam, że ci przeszkodziłam w pracy - rzekła chłodno. - Skoro jesteś alochtonem, dam ci dobrą radę. Jeśli nie życzysz sobie nieproszonych gości, powinieneś ogrodzić swój teren. Odwróciwszy się na pięcie, energicznym krokiem ruszyła w stronie ścieżki i po chwili znikła z pola widzenia.


Będziesz MójOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz