eleventh day

257 24 2
                                    

'słyszałem, że nie byłeś w tym tygodniu w szkole, coś się stało?' zapytał doktor Kennedy od razu po wejściu Michaela do gabinetu. wiedział, że Karen musiała go o tym poinformować. miała dziwny nawyk mówienia mu o nieobecnościach Michaela. sprawiała pozory zmartwionej.

'gorzej się czułem i bardzo mało spałem.' serce Michaela zaczęło bić nienaturalnie szybko. 'może da mi pan jakieś leki na sen?'

'nie wiem, czy jest to konieczne...' westchnął podejrzliwie spoglądając do tabeli z wypisanymi lekami jakie przyjmował Michael. 'w twoich antydepresantach jest dwadzieścia pięć procent leku na uspokojenie i sen, na prawdę to nie wystarcza?' Michael był przerażony tak jak nigdy, nie chciał żeby Kennedy coś podejrzewał.

'proszę, jestem wykończony, nie mogę spać, całymi nocami leżę patrząc w sufit... to nic dla pana nie będzie znaczyć, a mi dużo da.' czy nie przesadził? a zresztą, jakie to miało znaczenie. nawet bez tych leków jakoś by sobie poradził. może i byłoby krwawo czy bardziej nieprzyjemnie, ale dałby sobie radę.

'od jak dawna nie spyiasz?' nie dawał za wygraną. Michael miał mało czasu na wymyślanie sensownych odpowiedzi. myślmyślmyśl.

'dwa tygodnie, trzy?' nie za dużo? a może za mało. podejrzewał, musiał podejrzewać, że Michael kłamał.

'czemu nie powiedziałeś wcześniej?' uniósł brwi. czarnowłosy zacisnął mocno pięści. jakby nie mógł tak po prostu dać mu tych cholernych tabletek.

'myślałem, że mi przejdzie.' wzruszył ramionami. Kennedy odwrócił się i szybko wpisał coś na kartce.

'idź, daj Karen do podpisu.' podał Michaelowi długopis, a ten szybko wyszedł z gabinetu i jeszcze szybciej wrócił z podpisanym papierkiem. 'dobrze. jedna, maksymalnie dwie godzinę przed snem. nie przedawkuj i pamiętaj, będę wiedzieć jak będziesz brać za dużo.' poinformował Michaela i podszedł do szklanej witrynki. wyjął z niej pozornie kolejną taką samą fiolkę i podał ją Michaelowi. obrócił nią z satysfakcją. pół już za nim, teraz nie może się nie udać.

'jedziemy po ojca, a tak poza tym co dałeś mi do podpisu, bo nawet nie spojrzałam.' cała Karen. nie patrzyła, to nie widziała. nie widziała jak jej dziecko powoli umiera.

'recepta na leki nasenne, ostatnio mam problemy ze snem, wybacz za kłopot.' Michael mocniej ścisnął szkło trzymane w kieszeni. słowa Kennediego chodziły mu po głowie i odbijały się w uszach. nie przedawkuj. przecież każdy głupiec domyśliłby się, że przedawkuje. ale nie on.

'to nie kłopot, chociaż się wyśpisz. idziesz w poniedziałek do szkoły?' prawda była taka, że Karen chciała, ale nie potrafiła rozmawiać z synem. miała wrażenie, że młodzież to inny świat i nie powinna się mieszać.

'daj mi czas do środy, ostatnio nie najlepiej się czuję.' westchnął, ale Karen już nie odpowiedziała. po chwili byli już pod barem. Michael wyszedł z auta i wyprzedzając matkę wszedł do środka. przywitał go zapach alkoholu, papierosów i król rozmowy stojący za ladą - Daryl. bez słowa zastąpił ojca, żeby ten mógł przywitać się z żoną. schylił się i zaczął przeglądać posiadane alkohole.

wino - zbyt wytrawne jak na nic nie wartego samobójcę.
bimber - domowej produkcji, obrzydliwy w smaku.
piwo - tak, może jeszcze soku do tego.
cytrynówka - blisko, blisko...
wódka - bingo!
chwycił za zamkniętą jeszcze butelkę i nieumiejętnie schował ją do bluzy, tak jak robili to w filmach. tyle, że w kinie chowali list do marynarki, ale powiedzmy, że było to podobne.

Michael leżał na materacu, w szafce stała butelka, a w rękach trzymał leki. był już bardzo blisko.

4 d n i

🌼 sweater weather 🌼 muke 🌼Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz