Zimno. Nie miał pojęcia, gdzie się znajduje, a raczej starał się wyprzeć tę wiedzę ze swojej głowy. Nie chciał pamiętać, nie chciał dodawać sobie bólu. Wystarczyło, że ONI przychodzili każdego dnia, właściwie nawet po kilka razy i przypominali. Kazali znowu to przeżywać. Ostatnie chwile jego rodziców, błagania ojca, by Lily i on uciekali, prośby matki, by oszczędzić chociaż jego, jej krzyk, kiedy zabijało ją mordercze zaklęcie, wrzaski i wyzwiska wuja, ciemna komórka pod schodami... Mrok, a w tym mroku płacz Regulusa, jego urywający się oddech, klatka piersiowa, która nagle zamiera, by nie unieść się już nigdy więcej. Ostatni krzyk Draco, zielony promień i ten zimny śmiech Dzieciaka.
Płacz... Nie miał już pojęcia czy to on płacze, czy może ten odgłos po prostu odbija się echem w jakimś wspomnieniu, które zagubiło się i uciekło gdzieś w najdalszy kąt celi, by nie zostać pożarte. Zagłuszał je jedynie odgłos deszczu uderzającego o i tak zimne, i wilgotne kamienie oraz huki grzmotów w szalejącej na zewnątrz burzy.
Zimno... Nie pomagało zwijanie się w kłębek, czy okrywanie tym, co pozostało z wytartego koca, który mu dali. Zawsze było zimno, a kiedy ONI się zbliżali, rozbiło się jeszcze zimnej. Ciało zamarzało, a osiadająca na nim wilgoć prawie zamieniała się w szron. Z ust ulatywały liche obłoczki pary, mknąc pod sufit. Nigdy nie przestawało być zimno.
Skrzypienie zawiasów i otwarcie się grubych drzwi... Zawsze, codziennie... a może nie codziennie. Nie był już w stanie powiedzieć, kiedy jest dzień, a kiedy noc. Ile czasu tam tkwił? Jedynie wzrok strażników, który z pogardliwego zmienił się smutny i przygnębiony, a później w przerażony mówił mu, że musiało minąć więcej niż tydzień. Nikt tak szybko nie zmieniłby zdania o więźniu, osadzonym w TAKIM miejscu na nie wiadomo, jak długo.
Czasem coś do niego mówili, jakby próbowali go pocieszyć. Raz poczuł delikatny dotyk na ramieniu. Wzdrygnął się wtedy i skulił w najdalszym kącie, oczekując uderzenia. Trwał tak, dopóki nie przyszli, po raz czwarty odbierając nietkniętą tacę z jedzeniem. Nigdy więcej już go nie dotknęli.
Zawodzenie wiatru mieszało się z krzykami więźniów. Słyszał, jak błagają o śmierć, która nie chciała przyjść, jak powoli popadają w szaleństwo, skomląc o litość.
Wrzaski się nasiliły, wilgotne kamienie celi pokryły szronem. Szesnastolatek zakwilił cicho, chowając się w najdalszy kąt i przylegając do lodowatych ścian. Płaczliwe wołanie o pomoc przybrało na sile, kiedy drzwi skrzypnęły i na progu pojawiła się odziana w czarny kaptur postać. Długie, kościste palce przesunęły się po drewnie, pozostawiając za sobą oszronione wzory. Czarna szata łopotała na nieistniejącym wietrze.
Sama obecność TEGO w jego pobliżu bombardowała chłopca tysiącem niechcianych, bolesnych wspomnień. Nie miał już nawet siły się na nich skupiać, jego umysł przypominał cieniutki materiał moskitiery. Pozornie cały i zdrowy, a jednak wypełniony milionem maleńkich dziurek, które tylko czekały na jedno potknięcie, jeden upadek.
Nie mógł stracić przytomności, chociaż bardzo tego pragnął. Patrząc w ohydną, ukrytą za kapturem twarz Dementora, myślał już tylko o tym, jak długo potrwa, nim pozwolą mu umrzeć. Nim jego dusza zostanie wyrwana z ciała, a on będzie mógł wreszcie pożegnać się z tym światem.
Ciche błagania i skomlenia przerodziły się po chwili w przeraźliwy, dziecięcy krzyk, który echem rozlał się po korytarzach Azkabanu.
***
Draco zagryzł wargi, kiedy jego wzrok napotkał poranne wydanie Proroka, trzymane przez jego ojca. Na pierwszej stronie widniało zdjęcie przeraźliwie chudego nastolatka, praktycznie zapadającego się na krześle pośrodku sali rozpraw. Ręce miał przykute do podłokietników, a nogi spięte ze sobą łańcuchami. Głowa bezwładnie zwisała na piersi.
CZYTASZ
Oczy które spoglądają w dal.
FanficPięć lat minęło... Pusty wzrok wbity w ścianę, pięści zbielałe od kurczowego trzymania się krzesła, usta zaciśnięte w wąską linię... pustka, rozpacz, zagubienie. Ileż można wpatrywać się w jeden punkt? Ileż można udawać, że wszystko jest w porządku...