Pamięć mięśniowa wydawała mi się zawsze trwalsza i wolniej blaknąca niż pamięć epizodyczna, odpowiadająca za wspomnienia. Wyjaśniałoby to, dlaczego melodia powstająca wskutek tego, jak bezmyślnie uderzałam palcami w białe klawisze, brzmiała niezmiennie od wielu lat — gdy grałam ją na każdym zjeździe rodzinnym, w Boże Narodzenie, na Wielkanoc i na ślubach, i zawsze, gdy proponowano, bym popisała się umiejętnościami. I wszyscy wciąż tak samo chwalili jej wielobarwność, tylko nie ja; zasadniczo uważałam, że moja daremna kompozycja miała niewiele więcej barw niż biały fortepian, z którego wybrzmiewała. I z roku na rok — z każdym Bożym Narodzeniem, Wielkanocą i ślubem — brzmiała coraz puściej.
Dłonie pamiętały, jak zagrać beztreściowe nuty wypełniające pięciolinię. I tylko one.
Na początku wydawało mi się, że obwiniać należało klasyczny brak inspiracji. Długo na nią czekałam, tłumacząc sobie wszystkie negatywne zjawiska w mojej twórczości wyimaginowaną blokadą artystyczną, jednak im dłużej usprawiedliwiałam swój brak mitycznej weny, tym bardziej się od niej oddalałam. W końcu więc zaczęłam jej szukać, wymuszać ją na sobie, łapać ją za ogon, by nie uciekła za daleko, a gdy to nie pomogło, próbowałam tworzyć pod wpływem samodyscypliny, nie natchnienia. Nie udało się. Zrozumiałam, że pasja uleciała z mojego serca już dawno temu wraz ze wszystkim, co się w nim kiedykolwiek mieściło.
Westchnęłam głęboko, przerywając mechaniczną grę. Była męcząca. Nie dlatego, że nie trafiałam w akordy, choć i to mi się coraz częściej przytrafiało; ale dlatego, że nie niosła ze sobą nawet najdrobniejszej wartości artystycznej. Wyczuwając znajome uczucie narastającej frustracji chwyciłam notes i rzuciłam nim o podłogę. Dramatyczny akt, do którego zainspirowały mnie filmy melodramatyczne, okazał się jednak w ogóle nie pomóc.
To było żenujące.
Poszukiwanie źródła problemu było nie tyle uciążliwe, co głupie. Jak zastanawianie się, dlaczego dopadło mnie paskudne przeziębienie po tym, jak wyszłam na mróz w samej piżamie. Bo ja przecież doskonale wiedziałam, gdzie znajdowało się źródło moich twórczych zmagań, mało tego — miałam pewność, kiedy i jak pozbyłam się zdolności komponowania. Nietrudno przychodziło mi również wskazanie dokładnych zdarzeń, które kolejno wpłynęły na moją utratę radości z tworzenia sztuki, a także wytknięcie osób z tym związanych. Jednej osoby, tak w zasadzie.
Jeszcze głupsze niż udawanie, że nie wiedziałam, w czym leżał mój problem, było przekonywanie siebie i innych, iż żadne komplikacje nie istnieją i nigdy nie istniały. Ja miałam się świetnie, nic nie uległo zmianie, demony przeszłości zostały oswojone, a terapia nie była potrzebna. Zaiste.
Najgłupsze jednak z tego wszystkiego było podrzucanie sobie samej kłód pod nogi w trakcie poszukiwania takich obszarów własnego serca, w które sama jeszcze mogłam wbijać sobie szpilki. Rozpamiętywałam najwstrętniejsze chwile swojego życia i analizowałam je jak film klatka po klatce, póki to bolało. Uważałam, że to mi pomoże, bo wiele najpiękniejszych dzieł powstało wskutek cierpienia. Dlatego też za białym fortepianem na lakierowanej szafce ustawiłam wszystkie posiadane, wzbudzające we mnie dyskomfort zdjęcia — przyjaciół, których już straciłam, chwil, których wspomnienie źle się zestarzało. Fotografie stawiały mi przed oczami dawne traumy za każdym razem, gdy unosiłam wzrok znad instrumentu. Odkopywały je z grobów, wskrzeszały i reinterpretowały z zaangażowaniem każącym zawsze znaleźć w nich jakąś nową tragedię, coś nowego, czym mogłabym spędzać sobie sen z powiek nocami. Ból jednak z czasem zaczynał słabnąć... a wzruszających kompozycji wciąż nie było.
Tak jak i zawsze, mój wzrok utkwił w jednej z ramek i spotkał się ze spojrzeniem kobiety ze zdjęcia. Cieszyła się, a ja wyobraziłam sobie, jak drwi ze mnie i z beznadziei, w jakiej się znalazłam. Zazdrościłam jej. Oczywiście, że jej zazdrościłam, bo pamiętałam, jaką nosiła w sobie pasję i radość, i infantylną miłość do otaczającego ją świata. Dziecięco niewinną, piękną miłość, której przekuwanie w jakąkolwiek formę twórczości nie sprawiało najmniejszych trudności.
W niczym jej nie przypominałam. Łączyła nas tylko jedna cecha: obie nazywałyśmy się Isabelle.
Tylko że ja byłam Isabelle starszą, wypłukaną z zamiłowania do czegokolwiek.
Ona była Isabelle o kilka lat młodszą — naiwną, zachłyśniętą chwilowym szczęściem i urzeczoną człowiekiem-widmo pozującym z nią dumnie do zdjęcia.
Źródłem, nawiasem mówiąc.
Była Isabelle głupią. Być może jeszcze głupszą niż wszystko to, co już określiłam mianem głupiego. Choć może nie powinnam aż tak surowo jej oceniać, skoro sama nie nabrałam roztropności przez te wszystkie lata?
Ja byłam Isabelle starszą, wspominającą.
A ona była Isabelle młodszą — wspomnieniem.
CZYTASZ
✔ See You Soon
RomanceMiłość od pierwszego wejrzenia ponoć nie istnieje, a przynajmniej ja w nią nie wierzę. Zainteresowanie za to pojawia się zupełnie nagle, często nawet znikąd, a stamtąd do zakochania droga już bardzo krótka... Byłam jeszcze młoda. W końcu dwadzieścia...