7. Obiecująca sobie złote góry

91 21 62
                                    

 Nie miałam wątpliwości odnośnie do czyjejś wyjątkowości, jeżeli ta osoba potrafiła sprawić, że budziłam się z uśmiechem na twarzy i wstawałam z łóżka wcześnie rano bez cienia narzekania na konieczność rozpoczęcia dnia. Jak na chorobliwą optymistkę, miałam bowiem niepokojąco intensywnie objawiającą się przypadłość — gdy miałam zostawić na cały dzień swoją ciepłą, miękką, pachnącą pościel, by funkcjonować przez kilkanaście godzin w społeczeństwie, dopadała mnie wewnętrzna furia.

Tym razem wyszłam z sypialni bez szemrania, odczuwając nie zmęczenie dniem, który się jeszcze nie zaczął, choć miewałam i takie dni; ale podekscytowana tym, co może się dziś stać.

Buongiorno, ciociu Elviro — przywitałam się, schodząc w szlafroku i kapciach na dół. Elvira znów eksperymentowała w kuchni z setną odmianą dania opierającego się w znakomitej większości na makaronie, a zapach świadczący o powodzeniu jej prób roznosił się po całym parterze.

Buongiorno, piccina — zawołała z innego pomieszczenia.

Przeszłam obok drzwi, zerkając mimowolnie w wiszące w przedpokoju lustro. Przynajmniej w środku czułam się jak nowonarodzona; mój wygląd z kolei przywodził na myśl bardziej trupa wygrzebanego z ruin fortecy dwieście lat za późno. Lub za wcześnie.

Następnie mój wzrok powędrował leniwie ku wycieraczce leżącej na wejściu. Leżał na niej bowiem róg beżowej koperty, wsuniętej od zewnątrz pod drzwi. Elvira często zapominała o sprawdzaniu skrzynki pocztowej, więc lokalny listonosz wrzucał jej przesyłki bezpośrednio do domu, by ich nie przegapiła; ale i tak, kiedy tu byłam, zazwyczaj sama przypominałam jej o korespondencji. Schyliłam się.

— Dostałaś jakiś list.

Santa Madonna. Jeżeli to znowu oferta od firmy fotowoltaicznej, nawet nie pokazuj mi tego na oczy.

Prychnęłam pod nosem i otworzyłam kopertę. Zastanawiało mnie, dlaczego nie była podpisana z żadnej strony ani nie miała znaczka, ale byłam jeszcze zbyt zaspana, by się tym przejąć.

Delikatnie wyciągnęłam ze środka kartkę o dziwnej gramaturze, o wiele większej niż tani papier kredowy, na którym wysyłano reklamy pocztowe. W konsternacji ją rozłożyłam. Wtedy moim oczom ukazał się nie kolejny tekst oferujący Elvirze po raz dziesiąty jedną i tę samą usługę, mimo że odrzucała ją już milion razy. W zasadzie w ogóle nie widziałam słów. Nie, nic z tych rzeczy.

Zobaczyłam szkic. Szkic kobiety zadziwiająco podobnej do mnie.

Zaniemówiłam i otworzyłam usta oraz oczy szeroko. Myślałam, że mi się wydawało, ale dziewczyna na papierze nosiła nawet moją sukienkę; takie przynajmniej miałam skojarzenie, bo uwieczniono jedynie jej popiersie.

Wszystko zrobiło się jasne, gdy na samym dole zauważyłam blady, mały podpis autora.

Leo.

Nie mogłam powstrzymać uśmiechu cisnącego mi się na zaczerwienioną twarz. Zagryzłam mocno wargi i złożyłam kartkę z powrotem, choć co parę sekund zerkałam na nią znowu, nie mogąc się napatrzeć.

Udałam się do kuchni, czując się, jakby moje nogi zupełnie nagle okazały się być zrobione z waty. Cukrowej w dodatku. Stanęłam na progu, widząc pichcącą przy kuchence Elvirę.

— I co? — zagaiła. — To znowu fotowoltaika, prawda?

Pokręciłam głową.

— Co to za mina? — Uniosła brew, mierząc mnie wzrokiem z góry do dołu.

Nabrałam powietrza w płuca i przytuliłam do siebie złożony papier.

— Chciałabym cię o coś poprosić, ciociu.

✔ See You SoonOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz