13. Nowa Gioconda

98 13 101
                                    

Nie pierwszy raz porównywał mnie do bajkowej księżniczki, ale wcześniej tak naprawdę nigdy się nią nie czułam. Być może dlatego, że nigdy wcześniej nie miałam przy sobie swojego księcia — mężczyzny mogącego pojawić się jedynie w filmie animowanym dla maluchów. A może powodu powinnam szukać w tym, że do tej pory nigdy nie otaczała mnie tak bajkowa sceneria. Albo po prostu w tym, jak ubrałam się tego dnia: w długą, białą sukienkę, której zdobiona tkanina falowała na wietrze podobnie do otaczającej nas wody. Na głowie miałam słomiany kapelusz z szerokim rondem i kokardą, w niczym nieprzypominający księżniczkowej korony, ale sprawiający, że czułam się, jakbym jednak ją nosiła.

Nasza gondola bujała się delikatnie na wodzie, a kropelki spływające po ciemnym drewnie odbijały światło słoneczne, rozpraszając je jak diamentowe drobinki. Lśniła niczym powóz mający zabrać nas na bal, mimo że do wieczora było jeszcze daleko. I siedzieliśmy na wielkich, wygodnych poduszkach, bogato zdobionych burgundowym haftem; naprzeciwko siebie. Leo, by dopełnić scenerię, miał na kolanach płótno, po którym kreślił ołówkiem w głębokim skupieniu, co chwilę na mnie zerkając.

— Nie jestem zbyt dobrą modelką — uprzedziłam go, choć zapewne zdążył się zorientować.

— Nie musisz się starać ani pozować — odparł skoncentrowany. — Chcę uchwycić prawdziwą ciebie.

Uśmiechnęłam się.

— Ja też chciałabym uchwycić ten moment na zawsze.

Westchnęłam cicho, odwracając głowę z powrotem na bok. Zapatrzyłam się we wznoszące się wokół kremowe i pąsowe budynki, przypominające małe, renesansowe pałacyki. Każdy różnił się nieco od poprzedniego, jednak tworzyły wspólną scenerię, w obrębie której, mimo różnic, układała się pewna całość, pewien ład i wyjątkowa estetyka. Będąc świadkami długiej historii, barwniejszej niż sama architektura, przeglądały się w wodach kanałów, prezentujących się tego dnia szczególnie zjawiskowo ze względu na słoneczną pogodę. Na niebie nie znalazłam nawet skrawka chmury. Na tle lazurowej bezkresności wyróżniała się jedynie sylwetka elegancko ubranego gondoliera, wiosłującego rytmicznie i bez pośpiechu, w zupełnej ciszy, jakby nie było go przy nas. Widziałam jednak, jak co kilkanaście sekund jego ciekawskie oko zerkało na płótno, i nie mogłam go za to winić. Sama chciałam podejrzeć postępy, jednak Leonardo się nie zgadzał.

Czułam się jak modelka jego piętnastowiecznego imiennika.

Pogładziłam palcami luźno spleciony, czarny warkocz, spoczywający mi na ramieniu. To wszystko wokół mnie było tak piękne, że przytłaczało. I nie chciałam zabrzmieć niewdzięcznie, bo wdzięczności, jaką go darzyłam, nie dałoby się zmierzyć żadną ludzką jednostką. Właśnie dlatego towarzyszył mi, kontrastując z euforią, uciążliwy i ponury niepokój. Poczucie przemijania, którego nienawidziłam.

— Ciekawe, jak żyło się ludziom, zanim wynaleźli przyszłość — rzuciłam w pustą przestrzeń zamyślona, czym przyciągnęłam jego uwagę.

Uniósł brew, nie rozumiejąc, ale gestem podpowiadając mi, że chciał zgłębić temat.

— Kiedyś nie postrzegano czasu linearnie. Wszystko było cykliczne. Wiosna, lato, jesień, zima, wiosna, lato... — wyjaśniałam okrężnie, nawet przez chwilę nie zastanawiając się, czy nie gadałam przypadkiem bzdur. — A później pojawił się koncept czasu zmierzającego do jakiegoś punktu. Wymyślili istnienie przyszłości.

Zwróciłam się twarzą ku niemu, zauważywszy, że wciąż na mnie patrzył. W jego bystrych, skoncentrowanych oczach widziałam, jak analizował moje słowa.

— Nie dziwię się, że jedyne, na co wtedy czekali, to katastrofa — mruknęłam w pesymistycznym tonie.

Spuścił wzrok, zastanawiając się. Skinął parę razy w toku układania sobie teorii, tym samym wyrażając aprobatę.

— Nasze pokolenie chyba ma skłonności do myślenia ciągle o przyszłości — uznał, a ja cicho prychnęłam.

— Nic dziwnego, że tylu z nas ląduje na terapii.

Odpowiedział mi krzywym uśmiechem.

— O czym myślisz, Bel? — dopytał z wyraźnym zatroskaniem, choć po jego minie mogłam wywnioskować, iż zdążył domyślić się odpowiedzi na swoje pytanie.

— O tym, jak mogłabym być z tobą szczęśliwa, gdybym nie przejmowała się przyszłością.

— Ona się teraz nie liczy. — Pochylił się, zasłaniając płótno, bym mimo wszystko nie zajrzała przypadkiem na szkic. — Wiem, że niedługo będziemy się ze sobą żegnać, ale to jeszcze nie teraz.

— Ale ja nie chcę się z tobą żegnać — odpowiedziałam, a mój głos złamał się w połowie wypowiedzi. Zagryzłam szybko wargi, próbując powstrzymać płaczliwe odruchy.

— Więc nie myśl o tym, że musisz.

Wypuściłam powietrze z płuc, przyglądając mu się z zupełną bezsilnością. Starałam się nie myśleć, jednak zduszenie wewnętrznych demonów nie należało do czynności prostych. To było tak podobne do mnie. Lęk przed utratą czegoś, co właśnie trwało, zawsze sabotował możliwość cieszenia się tym tak, jak wszyscy inni. Nie chciałam tego.

— Nie masz pojęcia, co do ciebie czuję, Leo — wyszeptałam z trudem, mrugając szybko, by odgonić łzy. Były ostatnim, czego potrzebowałam i czego potrzebowała ckliwa scena, którą znów odgrywałam.

— Możesz mi powiedzieć — zachęcił mnie w dosyć sugestywny sposób.

I powiedziałabym, gdybym wiedziała, od czego w ogóle miałam zacząć. W moim mózgu, jak podejrzewałam, zaszło w ciągu miesiąca więcej reakcji chemicznych niż w ciągu całego mojego wcześniejszego życia. To kreowało chaos emocjonalny. I chaos w sposobie myślenia — niczego nie mogłam być pewna. Nie wierzyłam we własne kompetencje na tyle, by odróżnić to, co popkultura nazywała uczuciami, od własnych hormonów, szalejących jak burza. Wiedziałam tylko jedno: że gdyby nagle okazało się, byśmy mieli zostać razem w Wenecji do końca świata lub więcej się nie zobaczyć, nie przeszłoby mi przez myśl zawahanie. Lgnęłam do niego. Robiłam ciągle kolejne kroki wprzód, kroki milowe i wcale niepodobne do mojego zwyczajowego zachowania. Ale nie cofałam się przy tym ani o centymetr. I doświadczenie było wspaniałe, ale w końcu musiałam stanąć przed prawdą: zbliżanie się do Leo było jednocześnie zbliżaniem się do złamanego serca, o które prosiłam się, ilekroć świadomie pozwalałam sobie na więcej i więcej.

— Czy ty — zaczęłam niezgrabnie, nie będąc pewną, dokąd zmierzałam — wierzysz w przeznaczenie?

Dopiero gdy wypowiedziałam pokraczną myśl na głos, zorientowałam się, jak idiotycznie brzmiała. Miałam ochotę strzelić sobie za nią w twarz — jakby Leo nie miał już wystarczająco powodów, by nazywać mnie księżniczką Disneya. Nie ze względu na śpiewanie czy sukienkę, ale przerysowaną naiwność.

— Chciałbym — odpowiedział jednak, ku mojemu zaskoczeniu. — Pewnie czegoś takiego nie ma, ale... i tak zawsze na nie czekałem. Wiesz? — To mówiąc, podniósł dłoń i dotknął nią mojego policzka.

Napięłam kącik ust.

— Ja chyba tak samo.

— I teraz już w nie wierzysz? — zapytał ciekawsko, przyglądając mi się, jakby próbował odczytać wszystkie emocje i rozterki z samego wyrazu mojej twarzy. A podobno było to dość proste ze względu na moje skłonności do nadmiernej ekspresji.

Obawiałam się, że tak. Ale chciałam przynajmniej wmawiać sobie brak istnienia mitycznej siły przywiązującej ludzi raz na zawsze do jednego człowieka. Zwłaszcza jeśli nie mieliśmy szans na bycie razem. To byłoby okrutne ze strony przeznaczenia. A we wszystkich filmach i piosenkach przedstawiano je jako coś romantycznego, wspaniałego i spełniającego marzenia, więc nie mogło być okrutne. Prawda?

— A ty? — Odwróciłam kota ogonem, skubiąc paznokciami cienki materiał sięgającej do kostek sukienki.

Zmrużył lekko oczy przez rażące słońce. Zgarbił się, opierając łokciami o kolana.

— Chyba właśnie zaczynam.

Przełknęłam ślinę. Oczywistym wydawało mi się to, co sugerował.

Oddałabym naprawdę wiele w tamtym momencie, by móc w pełni się cieszyć, lecz ten luksus chyba nie był zarezerwowany dla mnie. Nam pozostało jedynie ignorowanie upływu czasu i udawanie, że nie prosiliśmy się sami o katastrofę.

✔ See You SoonOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz