Prolog

179 13 10
                                    

Anastazja zacisnęła palce na chropowatej korze. Wystawiła koniuszek języka w skupieniu, gdy wspinała się wyżej na kolejną gałąź drzewa. Nie zdążyła jednak zajść za daleko, bo jej uwagę odwróciło głośne szczekanie i drapanie pazurów o korę.

— Cicho, Fryderyku! –  skarciła psa, który zamiast zamilczeć, ujadał bardziej zajadle i biegał w kółko.

— Panienko, proszę stamtąd natychmiast zejść!

Anastazja przewróciła oczami, ale posłusznie zsunęła się z drzewa, rosnącego w ogromnym ogrodzie. Widziała Martę szybko poruszającą się w jej kierunku; tylko na tyle pozwalała jej tusza i suknia z bufiastymi rękawami i białym fartuszkiem przewiązanym w pasie. Jej oczy zwęziły się, gdy taksowała dziewczynę srogim spojrzeniem.

— Co też panienka wyrabia? Suknia jest cała brudna, a też stopy nie lepiej wyglądają! – mówiła, wymachując złotymi trzewikami, które trzymała w dłoni. – Obraz nędzy i rozpaczy!

Anastazja zerknęła na podeszwy swych stóp, które były zielone od długiego biegania boso po trawie. Błękitna, za długa suknia była udeptana, a na rozwiązanym gorsecie, którego sznurki dyndały u jej boków, zostały ślady kory. Królewna odgarnęła ognistorude, potargane włosy sięgające pasa, które miały gdzieniegdzie zielone listki. Cały obraz dopełniały cienkie usteczka zaciśnięte w prostą kreskę i oczy koloru najczystszego błękitu, które miały w sobie zadziorny błysk.

— To tylko suknia, Marto. Wiele takich mam w garderobie – odezwała się delikatnym, ale pewnym głosem.

— Z takim postępowaniem w końcu nie będzie miała panienka co na siebie nałożyć.

Fryderyk, biszkoptowy labrador retriever, zaszczekał głośno, jakby nie zgadzając się ze słowami piastunki. Królewna poklepała go po głowie, na co ten zamknął szczęśliwy oczy.

— Król chce panienkę natychmiast widzieć – powiedziała w końcu Marta.

Anastazja uniosła brwi, a głupi uśmieszek błąkał się na jej ustach.

— Ach tak? A czegóż takiego może chcieć mój ojczulek?

— Cokolwiek to jest, nie cierpi zwłoki. Niechże się panienka pospieszy – mówiła Marta, już odchodząc w kierunku zamku. Anastazja podreptała za nią. Zabrała od niej trzewiki, które wsunęła na brudne stopy; ojciec nie tolerował jej biegania na boso.

Szły szerokimi korytarzami, mijając służbę czy strażników, a Fryderyk wiernie dreptał u ich boku. Zatrzymały się przed komnatą i gdy strażnik otworzył drzwi, weszły do środka. Król siedział na krześle podobnym do tronu przed masywnym biurkiem, na którym piętrzyły się różne papiery, a obok stało pióro w kałamarzu. Matka natomiast stała przy oknie, wyglądając na ogród. Odwróciła się zaalarmowana czyimś pojawieniem się w pomieszczeniu. Marta prawie zgięła się wpół, witając władców, Anastazja natomiast lekko dygnęła. Udawała, że nie widzi srogiego spojrzenia ojca, ani zaskoczonego matki.

— Wzywałeś mnie, ojcze? – odezwała się w końcu, chcąc przerwać ciszę. Wzrokiem śledziła Fryderyka, który podszedł do królowej. Ta ukucnęła do niego i drapała za uszami. Te dwie kobiety, matkę i córkę, lubił najbardziej, nikomu innemu nie pozwalał się do siebie zbliżyć. Odnosiło się wrażenie, że króla wręcz się boi, co było na rękę władcy, bo nie lubił, gdy coś pałętało się koło jego nóg, sapało czy gubiło sierść.

— Tak, wzywałem – odparł. – Chciałbym, byś doprowadziła się do porządku, ponieważ będziemy mieli gościa. Zawita u nas książę Albert z rodu Carington.

Anastazja zmarszczyła brwi. Dobrze wiedziała, kim był ów książę, ale nie rozumiała, czego mógłby tutaj szukać.

— Czy jest jakiś konkretny cel jego wizyty?

PrzekoraOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz