Etylium - epizod VI - Słowo Zemsty ( 2/2 )

2 1 0
                                    

  Otworzył swe oczy ponownie. Kiedy to zrobił, to zadrżał dość gwałtownie, nieco wylewając pozostałości zawartości filiżanki, która notabene już dość zimna. Minęło najwidoczniej kilka godzin. Nie pamiętał, kiedy na biurku zasłabnął czy coś podobnego. Wyglądało to, jakby przeniósł się w czasie, a nie spał. Nie był nawet bardziej wypoczęty niż poprzednio. Nieco przeklinał pod nosem bardzo niewyraźnie, nawet on sam nie wiedział, co w końcu powiedział i nieco półprzytomny wyprostował się na krześle. Odetchnął ociężale i zamknął jakby martwe swe powieki. Odczuwał się dość niekomfortowo, niby to mając ograniczone uczucia w swoich kończynach. Jego myśli również były nieprzytomne. Nie mógł nic spójnego wymyślić ani nawet pomyśleć. Wydawało mu się to dość dziwne, ale pewnie mózg nieco się odizolował od rzeczywistości. Pewnie od tego stresu, bo nie miał jak inaczej zasnąć. Jednak sen był fatalny. Niby głęboki, bo miał właśnie wrażenie, że czas minął niemalże od razu. Natomiast z drugiej strony nadal był zmęczony, podobnie, gdyby do snu nie doszło w ogóle. Postanowił wstać nieco o własnych siłach, co mu się udało, ale jakby nieco się kiwał i powoli kierował się do salonu, by zobaczyć czy ktoś przebywa w salonie. Oczywiście z wyjątkiem męża gospodyni, która mieszka w tym domu. Wychylił się po cichu tuż za framugę drzwi i próbował dostrzec ich. Nikogo nie było. Nie byłoby w tym nic dziwnego, jednakże tamten starszy mężczyzna nie ruszał się z łóżka. Kołdra była byle jak ułożona, a po nim nie było śladu.

Aaron nieco się zdziwił i tak próbował się przypatrzeć, podchodząc nieco do wnętrza pokoju. Tak jak myślał, nie było ich po prostu, jakby wyparowali. Nawet jeżeli mogliby wyjść, to kapcie zostały na swoich miejscach. Wszystko było pozostawione w stanie nienaruszonym. Sytuacja wydawała się nietypowa. Nagle do jego umysłu zaczęły wzbierać się obawy wobec tego. Zaczął się nieco bać tego, co widzi. Może są w innej części domu. Nieco się przeraził i zaczął on szukać. Szybko wpierw powędrował do pokoju ich zmarłej córki.

Otworzył drzwi do tamtego pokoju. Nikogo tam nie było. Wszystko było takie samo. Z wyjątkiem drobnego szczegółu. Ten pokój zdawał się bardziej blady. Mniej wykwintnego różu zewsząd, a więcej melancholijnej szarości. W takim razie poszedł do innego pokoju, szybkim marszem zamykając za sobą drzwi do pokoju, w którym był poprzednio. Zaczął się coraz bardziej obawiać, a scenariusze były coraz bardziej upiornej maści. Zaczął on drżeć ze strachu, kiedy to przechodził do ostatniego pokoju z wyjątkiem łazienki. Otworzył drzwi, a tam pokój ich syna, który zginął z jego ręki. Wszystko było nienaruszone i nadal w lekkim nieładzie. Łóżko jego było pośrodku pokoju pod zbitym przez deski otworem na światło dzienne i po obu stronach były półki z książkami. Było ich sporo. Widać, że miłował sobie czas w czytaniu. Całkiem możliwe, że pomimo dość sporej ilości dzieł literackich, to musiał on niejednokrotnie przeczytać każdą z nich. W tych czasach książki są rzeczą już świętą. Rzadko można byłoby znaleźć...wszystko splądrowane jak jedzenie... Niby to sprawa drugorzędna, ale psychika nie zniosłaby pewnie ciągłego myślenia o śmierci albo rozmowach o charakterze nihilistycznym. Jednakże nie było ich tu. Więc pozostaje toaleta, lecz był niemalże pewny, że nie było nikogo z nich w domu.

Więc tam wyruszył i przeszedł do pomieszczenia najdalej od drzwi wejściowych do posiadłości. Zapukał tam, choć już z góry wątpił, że tam się znajdują. Mogliby tam być na przykład wtedy, gdy starsza kobieta kąpałaby swojego ukochanego. Jednak dźwięku nie było żadnego w ubikacji, więc spodziewał się tego, że gdy otworzył drzwi, to ich nie było nadal. Więc....

Co się z nimi stało...? Szybko nieco spanikowany wyszedł gwałtownie z posiadłości i rozejrzał się po pozostałych fortyfikacjach oraz po ulicach, a w zasadzie tego, co mógł dostrzec. Była strasznie gęsta mgła. Ledwo mógł ujrzeć przeciwległy chodnik, a w zasadzie ich pozostałości. Nie było po nich śladu. Zaczął już wręcz w biegu okrążać dom, czy nie są w pobliżu. Zaczął czuć się nieco przerażony, a jego nogi zaczęły drżeć w takim stopniu, że był na skraju możliwości utrzymaniu się na nich. Więc przeszedł po resztkach płotu wokół tego domu i szukał, szukał, szukał i jeszcze raz szukał. I niestety, ale nic nie mógł odnaleźć. Niczego nie dostrzegał. Niczego. Zupełnie nic. Zero.

Z wyjątkiem....

Nagle coś mu przyszło na myśl, aby pójść troszkę dalej. Tak, to dobre rozwiązanie. Od razu ruszył z miejsca i poszedł tam, gdzie jego instynkt wskazał. Z każdym krokiem widok domu zaczął się zamazywać w obłokach mgły. I szedł dalej. Był taki moment, że było nic poza nim samym mgły oraz jałowej trawy. I nagle jakby wyrósł spod ziemi widok.....

Widok przeraźliwy...straszny....

Przeraził się tak bardzo, że omal na miejscu nie zszedł. Stał tak niby to niewzruszony, ale twarz na drugi rzut oka wyrażała przerażenie wręcz na poziomie obłędu. Widok wstrząsnął nim przeraźliwie. Nie ze względu na samą jej aparycję, lecz na to, jak o się mogło w zasadzie wydarzyć. Jego własnym oczom ukazał się mrożących w żyłach obraz. Pod wielkim starym drzewem bez gałęzi wśród oparów mgły ukazało się dwoje ludzi. Byli to Mayersowie powieszeni na dolnych partiach gałęzi. Ich szyje były zawiązane przez ich właśnie ubrania pozostawiając jedynie w przypadku Pana Mayersa sam krótki rękaw, a w przypadku pani Heleny Malyers jej sweter. Zwisali tak jeszcze, lekko się kiwając, jakby do czynności doszło bardzo niedawno temu, gdyż nie było żadnego wiatru. Była cisza przerażająca, wręcz doprowadzając do szaleństwa.

Nagle poczuł się taki samotny... nie wiedział, co się dzieje. Czuł, że cokolwiek to było, to jakimś cudem ominęło jego samego. Jednak pytanie brzmiało, czym sobie na to zasłużyli. Byli to dobrzy ludzie. Ucierpieli wystarczająco już bez śmierci swoich dzieci. Jednak to nie była najbardziej załamująca rzecz w tym momencie. Wtem zaznajomił się obecności kogoś...a w zasadzie czegoś jeszcze. Było tuż za nim i to na dodatek bardzo blisko. Czuł nawet jego oddech. Było to ambiwalentnie uczucie. Z jednej strony takie cudowne, miłe, gorące powietrze. Tak dyszał w jego plecy i to wręcz intrygowało i tuliło jego zmysły. Z drugiej natomiast strony przeraził się tak bardzo, że przyćmi to jego umysł. Nie obracał się. Za bardzo się bał. A nawet jeżeli by chciał, to nie mógł w stanie tego zrobić. Czuł się przez to coś osaczony. Widział, jak jego cień owijał się wokół niego. Nie ruszał się. Bał się ruszyć. Bał się to widzieć.

Jakaś siła zmusiła go, by spojrzał się na nich. Ich oczy były zwrócone ku niemu. Ich wzrok palił jego wnętrze. Nieopisana ilość winy i nienawiści wobec siebie. Zwisali tak delikatnie, jak gałęzie podczas delikatnego wiatru. Nie był w stanie oderwać wzroku od nich. Miał koszmar i za sobą jak i przed sobą.

Następnie zobaczył łapę tego stwora. Jak od prawej strony powoli wysunęła się bezszelestnie i ukazało się jego oczom. Była to łapa tak czarna, jak Czarna Dziura. Pazury również były o tej samej barwie, że ledwo było widać kontrast między wielką kończyną a tymi szponami i bez problemu mogłaby zakryć jego twarz bez pazurów. Zbliżała się ona powoli do jego serca. Błyszczały one w lichych promieniach słońca, które przez szary kołdun mgły i chmur się przebija, lecz kiedy już była milimetry od jego klatki piersiowej...

Wtem się gwałtownie obudził. Podniósł głowę zadyszany i spocony. Blady był jak ściana pomalowana na biało a serce miło tak mocno, że cudem jeszcze jego narząd nie eksplodował.

Był aż osłabiony od tego wszystkiego. Znajdował się w kuchni, lecz tym razem była nawet całkiem ładna pogoda a promienie słońca oświetlały nieco stół. Z kolei tam była herbata, która była nieco rozlana...  

You've reached the end of published parts.

⏰ Last updated: Jul 28, 2018 ⏰

Add this story to your Library to get notified about new parts!

EtyliumWhere stories live. Discover now