2

257 34 4
                                    

Nie było okien, więc promienie słońca nie rozjaśniały kolorowych rolet, które kiedyś barwiły cały mój pokój. To było na powierzchni. Zegarek pokazywał szóstą rano, a ciemność pomieszczenia oszukiwała mój umysł, że wciąż jest środek nocy. Byłam zmęczona i chciałam spać dalej, ale cały świat wprowadzał chaos do moich myśli, nie pozwalając znowu zasnąć. Zrzuciłam z siebie kołdrę i wyszłam z pokoju. Szłam na palcach, a klamkę od pomieszczenia, gdzie spała moja mama, nacisnęłam lekko i powoli przyciągałam do siebie. To nic nie zmieniło, kobieta otworzyła szeroko oczy, wyrwania ze snu jak wystrzałem i pędziła zaspanym wzrokiem po niedużym pokoju. Wreszcie w drzwiach znalazła mnie, kulącą się przy nich jak małe dziecko, które chce się zapytać, czy nie musi iść do szkoły.

— Marceline, to tylko ty — odetchnęła z ulgą. — Stało się coś?

— Śniło mi się, że świat się kończy — zażartowałam, chociaż nie było mi do śmiechu. Sama nie wiedziałam, po co przyszłam.

— Beznadziejny sen.

— A jeszcze gorsza rzeczywistość.

Na chwilę zapanowała cisza. Mama zaczęła ziewać i najpewniej chętnie położyłaby się z powrotem. Podeszłam do niej i położyłam się obok. Jej łóżko, choć małżeńskie, było nieznacznie większe od mojego, więc dwójka dorosłych ludzi ledwo się wspólnie na nim mieściła. Jednak połowa łóżka pozostawała wolna, jakby moja mama wciąż czekała na powrót ojca, rezerwując dla niego tę niewielką przestrzeń. Zajęłam jego miejsce i czułam się z tym okropnie, ale byłam zbyt zmęczona, by odejść i męczyć się wiedząc, że i tak nie zasnę, nie mając nikogo przy boku. Mamie nie wydawało się to przeszkadzać. Pewnie lepiej niż ja pamiętała czasy, gdy byłam dzieckiem i wkradałam się rodzicom do łóżka, zbudzona koszmarami, które z perspektywy czasu nie miały w sobie nic strasznego. Zareagowała dokładnie tak jak wtedy, głaskała mnie po włosach, aż wreszcie jej ręka znieruchomiała, a ja zrozumiałam, że zasnęła i ja też powinnam

Piętnaście minut i dwadzieścia pi... cztery sekundy, a numerki ciągle traciły swoją wartość. Już niedługo miały sięgnąć zera, a wtedy dokładnie ta liczba będzie dominowała, jeżeli chodzi o ilość istot żyjących na powierzchni. Tłum ludzi zbierał się w głównym holu na pierwszym piętrze, a ja pozostałam na szóstym. Budowa bunkra była ciekawa, symetryczna, wszystko ułożone było w kwadraty o pustych środkach, gdzie jeden z boków był tylko kamienną ścianą, u której szczytu znajdowała się metalowa brama. Pozostałe trzy przepełnione były masą identycznych drzwi w identycznych odstępach, różniące się tylko wyrytymi na nich numerami mieszkańców. Gdyby postawić na dnie bunkra lustro i spojrzeć na wszystko z lotu ptaka, mogłoby się odnieść wrażenie, że wysokość schronu nie ma końca. Od przepaści dzieliła mnie tylko balustrada, z której mogłam oglądać całą przeciwległą ścianę. Patrzyłam jak ludzie wędrują w kółko od mieszkań do windy lub schodów, by jak najszybciej pojawić się na pierwszym piętrze, gdzie była aula, przysłaniająca pół pierwszego kwadratu.

— Koniec świata — mruknęłam sama do siebie.
— Właśnie, koniec świata, a ty go nie oglądasz — odezwała się moja mama, która stała za moimi plecami, nie wiem przez jak długo. Odwróciłam się w jej stronę.

— Nie mam najmniejszej ochoty wciskać się w ten tłum, żeby pooglądać telewizję i słuchać politycznej paplaniny prezydent Dashiell. Nie uważam, by jej przemowa znacznie różniła się od tej, którą ogłaszała przy otwartej bramie — usprawiedliwiałam się przed mamą, co sprawiło, że poczułam się jak małe dziecko.

— Myślisz, że oni idą tam właśnie dlatego? — zapytała, podchodząc do balustrady, by móc bliżej przyglądać się wędrującym tłumom. — To może być ich ostatnia szansa, by zobaczyć świat. Chcą mieć szansę, by się pożegnać, skarbie.

Omega; Bunkier 211Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz