1000 metrów nad ziemią | Maciej Muzaj

1.1K 40 4
                                    


DZIEŃ DZIEWIĄTY


Jak codziennie jadę do pracy autobusem linii dwadzieścia cztery i jak zawsze stoję w ogromnym tłumie ze słuchawkami w uszach, a jedyne co widzę to plecy, choć może raczej mogłabym powiedzieć tyłek jakiejś dwumetrowej żyrafy. Codziennie wchodzi do publicznego transportu dwa przystanki po mnie, przy alei Wojska Polskiego i zawsze musi stanąć tuż przede mną i świecić tym, czym nie powinien. Tak naprawdę to nie jego wina, że jest taki wysoki, ale mógłby czasami zmienić miejsce.


O chłopaku, oprócz tego, że ma naprawdę wydajny chromosom numer siedemnaście, nie mam pojęcia, prawdę mówiąc nic. Skończona biochemia na 90% robi swoje i jak zwykle umieści się w moim życiu tak, gdzie tak naprawdę jej nie potrzeba.


Potrząsnęłam głowę, chcąc uwolnić myśli od postaci szatyna stojącego przede mną, westchnęłam, zdając sobie sprawę, że im częściej spotykam go w autobusie linii dwadzieścia cztery, tym częściej wieczorne myślenie zatrzymuje się właśnie na nim. Próbuję wyobrazić, jak się nazywa, co robi i kim tak naprawdę jest ta nieznajoma żyrafa.


Pojazd zatrzymuje się dużo gwałtowniej przed przystankiem, na którym mam wysiąść. Nie zdążając chwycić się żółtej rurki, lecę na plecy chłopaka nie mogąc złapać równowagi. Opieram się rękoma o jego boki i staram się stanąć na równe nogi. Szatyn rzuca tylko tępe spojrzenie przez ramię, po czym wraca do poprzedniej pozycji. Ludzie wokół wydają z siebie nieprzyjemne wulgarne słowa, a ja czym prędzej wracasz do otwieranych drzwi, mocno zaciskając dłoń na rurce.


Gdy w końcu poczułam chłodny wiatr uderzający w twarz, wyskoczyłam z autobusu i pobiegłam w stronę miejsca pracy. To był koniec dnia z autobusem linii dwadzieścia cztery, koniec dnia z dwumetrowym szatynem.


-*-


Wstaję dwadzieścia minut po czasie, czym prędzej pakuję wszystkie rzeczy do torby i naciągam na siebie pierwsze lepsze ubrania, byleby jakoś to wyglądało. Jak dobrze, że pracuję w zwykłej kwiaciarni i ciuch nie ma tam tak sporego znaczenia.


Wbiegam do autobusu linii dwadzieścia cztery, rozczesując poplątane włosy. Jak na złość moje wybujałe loki postanawiają mieć dzisiaj swój własny świat i jak na złość nie pozwalają się rozczesać. Jęczę niezadowolona, kiedy moja szczotka wylatuje z rąk i toczy się pod otwierane właśnie drzwi. Chłopak wchodzący do pojazdu patrzy ze zdziwieniem na przedmiot i kuca szybko go podnosząc. Rozgląda się po autobusie i zauważa moją postać w połowie rozczesanych loków. Spuściłam wzrok, wiedząc jaką ofiarę z siebie zrobiłam.


Jednak po chwili usłyszałam cichy śmiech, szczotka na wielkiej dłoni znajduje się tuż przed moim nosem. Dziękuje cicho i wracam do rozczesywania swoich nieusłuchanych kudłów, które udało się ujarzmić dopiero chwilę przed moją wysiadką. Wiedziałam, że szatyn na mnie zerkał, tylko nie miałam pojęcia czy cieszyć się, czy płakać, ale jednego byłam pewna. Jego śmiech na bardzo ocieplił moje serce, że na długo został w mojej głowie.
Tak skończył się kolejny dzień w autobusie linii dwadzieścia cztery, a ja nadal nie znałam imienia nieznajomego chłopaka, który oczarował mnie swoim uśmiechem.


-*-


Okropny tydzień, najgorszy miesiąc, beznadziejny rok. Powtarzałam w głowie, idąc o godzinie ósmej na autobus linii dwadzieścia cztery. Ciepły szalik starał się ochraniać szyję przed szalejącym wiatrem, lecz zwykłe sportowy nie dawały wystarczająco ciepła, a zważając na to, że biały śnieg pokrywał chodniki, byłam na siebie wręcz wściekła.

Siatkarski Kalendarz Adwentowy 2018✔Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz