VIII

7 0 0
                                    


Przekroczyli próg starożytnej budowli wstrzymując oddech. Gdyby nie to, pewnie i tak z wrażenia zapomnieliby jak się oddycha. W środku było zupełnie jasno, wzdłuż ścian biegły świecące na biało linie, które kojarzyły się z płynnym metalem, ale nie z tym gorącym, nie z tym, z którego dawno temu kuło się podkowy i miecze. Bardziej z czymś, co z definicji miało być płynne. Sklepienie było niesamowicie wysokie, przed nimi zaś, stała miniaturowa wersja piramidy. Wysoka może na dwa metry, cała w złocie.
Poustawiane na jej stopniach figury wreszcie przypominały znajome kształty. Przedstawiały chyba zwykłych, jednak zadziwiająco pięknych ludzi. Każdy z nich miał cudną, anielską wręcz twarz, sylwetkę smukłą, ale mocną, a szaty mimo, że przecież z zimnego metalu, to zwiewne jak jedwab. Przedstawione zwierzęta znali doskonale, oplatające się wokół kielichów i mis węże, strzegące szkatuł sokoły, znalazł się nawet wypoczywający ze zwiniętymi skrzydłami sfinks. Bogactwa nie zapraszały, one wręcz domagały się uwagi, której nikt im przez tysiące lat nie poświęcał.
Nie bacząc na nic, zbliżyli się do piramidy. Na samym szczycie stało coś, co mogłoby przypominać kielich. Tak, zdecydowanie pośród tych złotych spirali kryła się gdzieś forma kielicha połączonego z berłem, którego zwieńczeniem, lub też – jeśli widzimy w tym jednak naczynie – zawartością, był ogromny klejnot. Oszlifowany idealnie owal, gładki i lśniący niczym powierzchnia lustra, barwy niezwykle ciężkiej do opisania.
Niezbyt świeży odcień zieleni wpadający w jeszcze mniej świeży odcień rozwodnionego błękitu stanowił otoczkę bardziej zielonego kręgu w centrum kamienia. Coś od razu przywoływało skojarzenie do oka. Oka bez powiek, zapatrzonego nie wiadomo gdzie.
Kasandra podobno była profesjonalistką. Podobno wiedziała jak należy się obchodzić z reliktami przeszłości, jednak tym razem coś kazało jej wyciągnąć ręce po kamień. Tylko ta biedna kobieta wie, jak bardzo walczyła ze sobą, by pozostawić klejnot na miejscu, jednak jej dłonie same zaczęły się poruszać. W końcu delikatnie ujęły go niczym najbardziej kruchą ze szklanych kul. Kasandra poczuła niewyobrażalne zimno. Nie był to typowy podwodny chłód, a zimno jakie zdawał się tworzyć sam kamień, gdzieś w swoim ciemnym wnętrzu.
Wkrótce wszyscy zorientowali się, że jeśli natychmiast nie zaczną się wynurzać, to nikomu nigdy nie opowiedzą o tym, co udało im się zobaczyć na dole. Płynęli prosto w górę, a Kasandra przyciskała klejnot do piersi jakby bała się, że jeśli nie ogrzeje go teraz własnym sercem, to nie wytrzyma on gorąca na powietrzu, że skruszy się gdy tylko padnie nań bezpośrednio światło słońca.
Kiedy wydawało się, że do powierzchni nie mają już dalej niż pięć, może siedem metrów, uwagę nurków zwróciła ogromna, zdeformowana paskudnie ryba. Na całym jej grzbiecie widoczne były pulsujące czymś żółtym – i świecącym o dziwo – pęcherze. Płetwy miała nierównej długości, poszarpane niby w walce ze stadem piranii, których przecież nie można było spotkać w tych wodach. Stwór był ślepy.
W miejscach, gdzie normalnie ryby miewają oczy, ta miała zarośnięte jakby błoną dziury. Łuski próbowały sięgnąć tych miejsc i prawie im się udawało. Całą trójkę przeszył dreszcz. Jak się okazało, nie tylko na widok morskiego potwora. Zrobiło się potwornie zimno. Strasznie zimno. Ryba zatoczyła wokół nich bezbłędne koło ze zniewalającą szybkością i zanurkowała pod ich stopami. Kiedy spojrzeli za nią zdjęci przerażeniem, odkryli, że w dole nie widzieli już Atlantydy. Po mieście nie pozostał najmniejszy nawet ślad. Połać dna wyglądała tak zwyczajnie jak tylko mogła, a potwór oddalał się spokojnie w sobie tylko znanym kierunku.
Spojrzeli po sobie. Każde z nich próbowało uspokoić puls i zrozumieć co się właśnie wydarzyło. Jedynym dowodem na istnienie podwodnego miasta był w tym momencie kształt tulony prawie czule przez ciotkę Kasandrę. Klejnot lśnił coraz przyjemniej w miarę zbliżania się do powierzchni, zawartości butli na plecach też ubywało.
Dalsze sekundy stanowił rodzaj powolnej wspinaczki do światła, płetwy były naprawdę nieocenioną pomocą. Nike chwilami czuła się, jakby potrafiła latać, jak to zawsze w wodzie, tym razem jednak nie mogła sobie pozwolić na dłuższe przymknięcie oczu. Czas nie lubi czekać. Stać w miejscu też nienawidzi.

Tu powinien być tytułWhere stories live. Discover now