XIX

2 0 0
                                    


- Więc mówi pan, że walczy z tymi potworami, które sieją zamęt w mieście. Sam.
Makary pokiwał tylko głową, jakby skruszony słowami wujka Alfreda. Nie miał siły lub odwagi podnieść oczu na swoich rozmówców, być może z obawy, by nie ujrzeć pełnego politowania wzroku i pobłażliwego uśmiechu ludzi racjonalnych.
- Jakim sposobem?
W tych słowach, było tyle mocy, że Nike obawiała się, że wujek wreszcie dorasta. Nie było to bowiem pytanie niedowiarka, a osoby chcącej co najmniej przyczynić się do obrony swojego najbliższego otoczenia. Wujek brzmiał, jakby chciał już zaraz rzucić się Makaremu na pomoc i zaryzykować nie tylko szkłami okularów.
- Ciężko tłumaczyć... to jest raczej do pokazania i... - wykręcał się Makary.
- Więc niech pan prowadzi.

Dziwnie się czuli maszerując zastraszonym miastem, nad którym słońce świeciło jakby nigdy nic. Jakby nieświadome było tej strasznej prawdy, która stała się udziałem tej czwórki. A przecież tak samo lśniło kiedyś nad niedolą Morskiego Ludu i czuwało, kiedy z ludzi stali się oni rządnymi krwi potworami. To samo patrzyło z góry na tonącą Atlantydę. Słońce naprawdę nigdy nie wykazywało się empatią.
Mały domek. Prosty i zwyczajny – taki, na który miło popatrzeć, a który i tak nie zostanie na długo w pamięci. Kiedy Makary drżącą z lekka dłonią przekręcił klucz w zamku, uśmiechnął się jakby przepraszająco.
- Nie jest tam perfekcyjnie czysto... I może też niezbyt ładnie ale...
- To nie jest ważne, proszę pana. – Alfred naprawdę mało przejmował się estetyką mieszkania tego człowieka.
- Pan się bałaganem nie martwi, u Leandra na pewno jest gorszy.
Cieplutki uśmiech Nikolety dodał mężczyźnie odwagi. Otworzył więc śmiało drzwi i wpuścił ich do niewielkiej kuchni, jasnej i wysprzątanej nie licząc samotnego kubka stojącego smętnie na stole. Do nóg pana połasił się bury, gruby kot. Potem odszedł w stronę pokoju, do którego Makary nie miał zamiaru się udawać.
Otworzył niższe od innych, drewniane drzwi, których nie podejrzewało się o krycie niczego innego niż może odkurzacza, miotły i może innych podobnych im rupieci, które zawadzałyby nie będąc schowanymi. Za nimi znajdowały się jednak schody, jak się okazało – do piwnicy. Zwykłej, domowej piwnicy, stół, narzędzia, goła żarówka zwisająca smętnie z sufitu, radio z potężną anteną i tysiąc innych wehikułów, których roli mogli się jedynie domyślać.
- Spokojnie, piwnica ma drugi poziom. – Powiedział i odsunął stół od ściany. Potężny stół.
Wtedy już zaświtało coś w główkach dzieciaków. Makary był szczupłym człowiekiem, wręcz chudym, jego ramiona – choć kryte rękawami koszuli – nie mogły być zdolne do dźwignięcia ciężaru samego mebla, co dopiero takiego zastawionego ciężkim, metalowym ustrojstwem!
Ukryta jeszcze przed chwilą w cieniu stołu klapa w podłodze uniosła się bez najmniejszego nawet skrzypnięcia.
- Wiem, drabina nie wygląda zachęcająco, ale utrzyma nas bez problemu. Znaczy, skoro mnie dźwiga już wiele lat, to i was da radę. – Makary dalej brzmiał jak zakłopotany uczeń pokazujący nowej klasie swój klaser ze znaczkami. Mimo to, zeszli na dół wszyscy po kolei.
Mężczyzna mógłby zapalić kolejną nagą żarówkę w pomieszczeniu u betonowych ścianach. Nie musiał jednak. Leżący na długim na cały pokój stole arsenał sam zadbał o oświetlenie.
Nawet Leander nie wybrnął z sytuacji bez używania brzydkich słów. Zasób słów, jakim mógł dysponować nie wystarczał, żeby opisać cuda, która właśnie odbijały się w jego czarnych oczach.
Leżały tam strzały całe z metalu przypominającego najbardziej srebro, których groty opatrzone były w przypominające bursztyn kamienie. Z tym, że ten bursztyn złocił się prawdziwym, własnym światłem, a w jego wnętrzu tańczyły ciemniejsze, czerwonawe nieraz smugi. Promienie rozchodziły się od strzał niczym zawieszone w powietrzu nitki żółtych i czerwonych odblasków, łuk zaś – jaśniał cały i mógłby oświetlić pomieszczenie samodzielnie. Wygięty w cudne spirale, wyglądał jakby pierwotnie drewniany, później w magiczny sposób zmieniony w srebro i bursztyn.
Dalej był miecz. Szeroki, z ostrzem, które aż błyszczało ostrością, pomijając już blask kamieni zdobiących rękojeść i ostrze. Wyglądał na bardzo ciężki, a sąsiadami było mu kilka noży, długich i krótkich, tak samo zdobnych, tak samo zachwycających.
Żadne z przybyłych nie śmiało uczynić nawet kroku w stronę tych cudów. Alfred westchnął tylko, a światło odbijające się w szkłach jego okularów przysłoniło wyraz jego oczu.
- To ja całe życie jeździłem nie wiadomo gdzie i szukałem okruszków złota... a prawdziwe skarby miałem pod nosem.
- To jeszcze nie są skarby... Znaczy – nie wszystkie.
- Nie wszystkie? – Oczy Leandra nie mogły zrobić się większe niż stały się, gdy zobaczył broń leżącą na stole, jego usta mogły za to otworzyć się szerzej.
- Tak. Moment, zaraz pokażę.
I z niewiarygodną lekkością przykucnął na podłodze, a spod stołu wysunął starszą zapewne od niego skrzynkę z ciemnego drewna. Kiedy uchylił wieko, w oczy zgromadzonych uderzył blask jeszcze silniejszy niż wcześniej. Skrzynia wypełniona była bowiem po brzegi innymi niezbyt bezpiecznymi przedmiotami obdarzonymi mocą Kamienia Słońca.
- Skąd pan ma to wszystko? – Leo nie mógł wyjść z szoku. Nawyk zadawania pytań nie opuścił go jednak w żadnym stopniu.
- Po ojcu dostałem. On po swoim. I tak od początku.
- Niesamowite... - Alfred ruszył się wreszcie, podszedł do stołu i nie dotykając oczywiście niczego, podziwiał misterne zdobienia ostrzy.
- Ale syn nie chciał mi w nie wierzyć. Nigdy nie dał sobie pokazać tych wszystkich... a ja przecież ostatni zostałem. Siostra moja gdzieś zniknęła mając dwadzieścia lat. Nigdy jej więcej nie widziałem, a nikogo innego z plemienia Ludzi Słońca nie znałem w moim pokoleniu. Wyginęliśmy w ten sposób...A ty, panienko, co myślisz? – Makary zwrócił się do Nike, która wpatrywała się w blask bijący z kamieni i nie wydała ani dźwięku od czasu, kiedy postawiła nogi na betonowej posadzce.
Nikoleta zamiast odpowiedzi podeszła do stołu i dłonią wskazała na najdłuższy i najcieńszy z noży. Szpic zdobny niewiarygodnym sposobem. Bo przez całą długość ostrza ciągnęła się wstęga z jednolitego kawałka kamienia. Mogę? Pytały jej oczy, a Makary skinął głową.
Leżał w drobnej dłoni wygodnie, spodziewała się większej wagi, jednak on, zdawał się mieć ciężaru akurat tyle, by czuć go było w ręku. Przerzuciła nóż z prawej na lewą, niezwykle pewnie i zwinnie; i w blasku bijącym z cudów trzymanych w piwnicy tyle wieków, kiedy jej oczy zalśniły na złoto, a we włosach zatańczyły czerwone smugi światła wypowiedziała jedno zdanie, które miało znaczyć w przyszłości więcej niż mogłoby się zdawać.
- Załatwimy ich.
Kiwnęli głowami. Jak jeden organizm. 

Tu powinien być tytułWhere stories live. Discover now