XVI

5 0 0
                                    


Kiedy tylko ciemne rzęsy Leandra odsłoniły przed nim światło dnia, chłopiec wymknął się cicho z domu. Niespokojny jak ciągle przez ostatnie dni, bał się tej nocy połowy dźwięków. Uspokajał się, że pod oknem przechadza się kot sąsiadki, mimo, że kota nie widział dobry tydzień. Właściwie każdy nawet odblask światła z zewnątrz stawał się w jego sypialni ciemną postacią, od której bił rybi odór.
O ile lepiej mu było w świetle słońca, bez dziwnych cieni, bez naprzykrzających się dźwięków pozbawionych źródeł. Lubił widzieć czerwone trampki bijące równo o zakurzony, przesuszony wręcz chodnik. Patrzył w prawie bezchmurne niebo, ciepło głaskało mu opalone policzki.
I wtedy je zobaczył. Buźki dzieciaków państwa Ferretos na porozklejanych i walających się po ziemi plakatach. Cudne bliźniaki Ferretos. Nie było w miasteczku kogoś, kto by ich nie kojarzył, komu by nie zapadli w pamięć. Chłopcy zwyczajnie rzucali się w oczy i rozczulali każdego, mówiąc, że tatuś znowu wypływa bić się z falami. Każdy ich lubił. Każdy też wiedział, kim z zawodu był ich ojciec.
Chłopiec instynktownie przyspieszył kroku i skierował się w stronę rynku. Po drodze jednak zatrzymał go widok spalonego budynku. Z białego domku, który mijał tysiące razy w swoim krótkim życiu pozostał czarny, zwęglony szkielet. Rusztowanie dachu strzelało w górę złowieszczo, jakby wyciągało szpony w stronę błękitnego nieba. Wszystko jakby starało się przypominać, że wyglądało jeszcze wczoraj inaczej, że było całe i zdrowe, zdawało się krzyczeć, że to tylko chwilowy kryzys i wrócą zaraz do formy. Leo nigdy wcześniej nie widział spalonego domu i w innej sytuacji mógłby nawet uznać go za ciekawy, ale obecnie wiele by dał, żeby nawet nigdy nie zobaczyć pogorzeliska.
Brzytwa Ockhama... Padło szeptem i potoczyło się po chodniku, kiedy na jedynym kawałku ściany, który ostał się jakby celowo tylko po to, dostrzegł koślawe litery o poszarpanych krawędziach. Tak jakby piszący nie pamiętał tego alfabetu, albo w ogóle pisma. Albo – co gorsza – jakby pamiętał, jednak nienawidził jego twórców i każdy znak kreślił z niewyobrażalną wręcz złością. Oddajcie Rybie Oko.
Na rynku cisza wgniatała wszystkich w ich własne buty. Ludzi jakby o połowę mniej, dialogi ograniczone do niezbędnego minimum. Wszędzie padały nazwiska, większość znajoma i kojarząca się w jakiś sposób z miejskim portem. Najgorsze były plakaty. Dopiero teraz zwrócił uwagę na co najmniej kilkanaście zaginięć zwierząt domowych, jednak w obliczu zniknięcia trójki dzieci nie umiał się tym naprawdę przejąć. Dostrzegł tylko, że zginęły może dwa psy, większość stanowiły kociaki.
Podeszła do niego kobieta, której nazwiska nie pamiętał. Twarz miała zmęczoną, poszarzałą – mimo tego, że była jeszcze młoda i bardzo ładna. Patrzyła na chłopca zaczerwienionymi od płaczu oczami, wciąż mokrymi, jakby zdecydowały się płakać już zawsze i bez przerwy. Drżącą dłonią podała mu jedną z setek zadrukowanych kartek, które ze sobą niosła.
- W.widziałeś go? – wyjąkała - Wczoraj? Miał taką niebieską bluzeczkę z białym kołnierzykiem. Widziałeś? – Wyrzucała z siebie słowa z widocznym trudem, łamiącym się głosem. Zresztą, wyglądała, jakby sama miała się zaraz złamać niczym suchy patyk. Odmówienie tej kobiecie było najtrudniejszą rzeczą w całym dotychczasowym życiu Leandra.
- Nie, proszę pani.
- Na pewno? Pomyśl, proszę... - Wyglądała, jakby miała ochotę wbić mu palce w ramiona i potrząsnąć, mogłaby tak potrząsnąć każdym w mieście, całymi dwoma tysiącami ludzi, jeśli miałaby usłyszeć choć strzęp informacji o swoim dziecku.
- Przepraszam... - Powiedział, choć kobieta nie mogła mieć pojęcia, czemu to mówi. Nie mogła mieć pojęcia, że to od jego pomysłu wszystko się zaczęło. Wziął od niej część plakatów lub też ulotek, bo format pozwalał na obie te rzeczy.
- Pomogę rozklejać. – Powiedział szybko i odwrócił się by odejść, nie chciał widzieć łez, które potoczyły się po twarzy nieznajomej, nie chciał widzieć jak przez jej usta przebiega grymas cierpienia. Niestety – nawet odwrócony plecami był ich świadom.

Zapomniał, że nie ma czym przytwierdzać plakatów do drzew lub słupów, że ani taśmy, ani pinezek nie mógł chwilowo znikąd wziąć. Zdawszy sobie z tego sprawę, po prostu rozdawał każdej napotkanej osobie jedną sztukę. Człowiek z siwym wąsem, kobieta w niebieskiej sukience, młody chłopak z nieprzekonującym zarostem na twarzy... nie pominął nikogo.
- Przepraszam, proszę się przyjrzeć, proszę sobie przypomnieć. Proszę dać znać w razie czego. – Powtarzał, a ręce niechętnie przyjmowały wiadomość o kolejnym zaginięciu.
- Psia kość. Wyjeżdżam. – Powiedział pewien młody mężczyzna patrząc na zdjęcie uśmiechające się z arkusza. Mądry człowiek, myślał Leander zaczepiając kolejnych ludzi.
Kiedy jednak zobaczył po drugiej stronie ulicy roztrzęsioną panią Marię niosącą plik kartek, nie wytrzymał.
Położył resztkę swojego stosu na najbliższej ławce, przysiadł i rozpłakał się niczym dziecko. Za dużo dla niego, o wiele za dużo. Poczucie winy przygniotło go całkowicie, jak ciężkie, zardzewiałe gwoździe przybiło do ławki. A przecież nie chciał! Chciał tylko zostać odkrywcą, jak wujek, chciał czegoś w życiu dokonać. Jak na razie bilans strat wynosił spalony doszczętnie dom (wiedział tylko o jednym), trzy zamknięte sklepy rybne, około piętnastu kotów, trzy pomazane - Zeus raczy wiedzieć czym – ściany. Oraz najgorsze – co najmniej czwórkę dzieci.
- Leo? – Głos Nike dodał mu wtedy sił, chociaż nie chciałby się do tego przyznawać. Skąd ona się tu wzięła i jak długo płakał, że nie zauważył jej wcześniej?
- To ja... - Słowa były niezwykle ciche, nie chciał, żeby wzięła go za mięczaka, chociaż w tamtej chwili czuł się jak mięciutkie stworzonko pozbawione muszli.
- Nie wiem, czy cię nie dobiję, ale spłonęły dwa budynki.
- Ten blisko mojego domu i jaki jeszcze? – Spytał przybity ponownie.
- Więc trzy... - Nike nie płakała. Wylała wszystkie łzy w poduszkę, więc teraz głos jej był wysuszony i przypominał papier ścierny. Leo nie wiedział, czemu głos kojarzył mu się akurat z papierem, ale nic nie mógł na to poradzić.
- Dwa w pobliżu sierocińca. Straż pożarna walczyła dzielnie ale... ale...
- Nie mów, że ktoś zginął! – Leo zerwał się z ławki. Wcześniej było za wiele, a co teraz?
- Nie pamiętam, jak się nazywała. Ta najstarsza córka pana Belojanis. Jest w szpitalu.
- Nie. Nie prawda! Ja się nie zgadzam!
- Leander. – Powstrzymała go przed histerią. Chciałaby móc powiedzieć, że nic się nie stało, ale znikający ludzie, spalone budynki i teraz prawie pewne ofiary... to niestety nie było nic. Nie w tak małym miasteczku. – Uspokój się, Alfi coś wymyśli.
- A Alfi w ogóle wie, co się dzieje? Siedzi tylko w tej swojej pracowni, rolety ma pozamykane, nic nie wie, co się dzieje wokół. Zawsze taki był, wiesz o tym. Może, gdyby to się działo jakiś tysiąc lat temu, to wiedziałby o co chodzi.
- Więc co zrobimy? – Proste pytanie. Leo jednak nie potrafił dostrzec, że potraktowała go jak prawdziwego mężczyznę, na którym można polegać (a przecież zawsze wyłapywał takie rzeczy, nawet, jeśli nie miały rzeczywiście miejsca).
- Zrobimy? Nic nie zrobimy! Ty siedź w domu – nawet nie zauważył, jakiego słowa użył – i nie wychylaj mi się. Jeszcze ci się coś stanie, a tego, to bym chyba sobie do końca życia nie wybaczył.
Powiedział więcej niż chciał, zabrzmiało to naprawdę wybitnie niezgrabnie. Przez plątaninę innych galopujących myśli, przemknęła jedna o treści: czy próbować to sprostować, żeby nie zaczęła sobie dziewczyna wyobrażać zbyt wiele? Nike jednak nie należała do tych dzieciaków, które wszędzie widzą głupie romanse.
- Nie mam zamiaru siedzieć tam bezczynnie!
- W nosie mam chwilowo, jaki masz zamiar. – Tak szorstkiego tonu u niego nie znała. Ale nie poznała też nigdy stanu, kiedy życiu zagraża chorda mitycznych stworzeń demolująca miasto, więc Nike absolutnie nie miała mu nic za złe. – Ja to zacząłem, więc ja się będę z tym tłukł.
- Czym, dzieciaku? – Sprowadziła go na ziemię dość brutalnie. Chłopiec przypatrzył się chudym przedramionom i jeszcze chudszym łydkom. Opadł na ławkę z powrotem, a kościste ramiona zapadły mu się jak zawsze w trudnych chwilach.


Tu powinien być tytułWhere stories live. Discover now