XXIV

1 0 0
                                    


Jeszcze przed nastaniem wieczoru Leander przeczuwał, że z dzisiejszej wyprawy w jego wykonaniu nic nie będzie. Słał więc do Alfiego SMSa za SMSem, wypytywał o wszystko, o co się dało i prosił, żeby uważali na siebie bardziej niż wczoraj. I żeby uważali na Nike, z którą nie mógł w tamtych chwilach mieć kontaktu.
Alfred odpowiadał niestrudzenie.
Tak, broń już mamy.
Jesteśmy u Makarego, niedługo idziemy na miejsce.
Jest z nami.
Nie wiem jak, śmieje się, że oknem.
Jednak nie żartowała. Rzeczywiście zwiała oknem.
Tak, będziemy uważać.
Leo cały czas nasłuchiwał odgłosów z dołu. Mama krzątała się po kuchni, nie zanosiło się na to, aby miała iść wcześnie spać. Miał wrażenie, że robi mu to na złość i dopiero po chwili zrozumiał, że może nie na złość, ale jak najbardziej celowo czeka, chce mieć pewność, że chłopiec śpi bezpieczny i nie włóczy się po niebezpiecznej ostatnimi czasy okolicy.
Telefon zabrzęczał nieprzyjemnym sygnałem.
Idziemy na miejsce. Życz nam szczęścia.
Życzył. Z całego serca chciał, żeby wrócili bezpiecznie i zaczynał rozumieć co mogła czuć Medea ubiegłej nocy. Tylko, Medea nie miała zielonego pojęcia, co mogło mu zagrażać, a Leo aż nazbyt dobrze pamiętał te okropne postaci. Chłopiec musiał zająć czymś myśli, ręce najlepiej też, bo zaciskały się one na brzegach koszulki i zostawiały tam wygniecione, wilgotne i nieprzyjemnie zimne plamy.
Z szuflady biurka wydobył wszystkie zapomniane, połamane kredki i ołówki i z przedziwną zapamiętałością zaczął je temperować. Zanim skończył, za oknem zapadł zupełny mrok. Stojąca na blacie lampka poparzyła wręcz swoim blaskiem oczy chłopca, kiedy tylko przesunął palcem włącznik. Nadstawił uszu. Telewizor na dole brzęczał ochoczo, mama dalej nie spała.

Na wczorajszym polu bitwy było cicho. Zbyt cicho jak na gust uzbrojonej w lśniący oręż trójki.
- Ciągle ich nie ma. – Szepnęła Nike uczepiona szaty posągu. Jak dziecko trzymające się w przestrachu maminej spódnicy.
- Widzę... znaczy nie widzę, ale... - Makary zaplątał się delikatnie i podrapał siwą brodę.
- Rozumiem. Myślicie, że się w ogóle pojawią?
- Och, to na pewno. Te kreatury są uparte jak nic innego na ziemi.
Alfred milczał. Wbijał tylko wzrok przed siebie, w kierunku morza, którego niespokojne fale biły o brzeg na tyle głośno, że delikatny szum słychać było nawet między wzgórzami.
- Wiecie... zagaił znów Makary – mam wrażenie, że niedługo będziemy musieli sprawić sobie porządne rękawice. Raz, że zawsze to lepiej broń trzymać, a dwa, że nie chciałbym, żebyście dotknęli kiedykolwiek kamienia. To za duże szkody człowiekowi wyrządza, jeśli się nie nawykło do takiego... takiego trybu życia.
- Może i masz rację... - odezwał się wreszcie zamyślony archeolog.
- I strzałami trzeba będzie się zająć. Kończą się zawsze zbyt szybko, szczęście, że ojciec nauczył mnie jak tworzyć broń przeciw nim...
- Wiedział, że wrócą? – spytała Nike.
- Nie. Po prostu taka broń jest nie dość, że skuteczna jak nic, to jeszcze, moim zdaniem oczywiście, piękna jak mało co. A i noże chrzczone kamieniem zawsze jakoś tak bardziej mi odpowiadały i mam ich w kuchni kilka.
Leniwe rozmowy pod pomnikiem przeciągały się. Przerywane milczeniem gotowym do ataku, albo takim, które przysypiało powoli ze znudzenia. Ludzie Morza nie spieszyli się jakoś po kamień, nie tej nocy.
- Może wybiliśmy wszystkich? – Spytała naiwnie Nike, zanim zdążyła zastanowić się nad pytaniem. Umysł miała zbyt zaspany.
- Gdyby nikt nie został, kolejne zniszczenia w mieście nie miałyby miejsca. Myślę, że raczej obradują, co z nami zrobić.
Alfred wciąż patrzył w dal. Jego udział w rozmowach ograniczał się do mruknięć i sennych monosylab.

Leo dalej potrzebował zajęcia. Paradoksalnie – wczoraj bał się mniej. Troska o przyjaciół, którym nie mógł obecnie pomóc, była o wiele gorsza od lęku o własną skórę. Chłopiec postanowił więc zrobić użytek ze świeżo naostrzonych kredek. Chciał narysować Ludzi Morza.
Początkowo szło mu wyjątkowo opornie. Linie jakoś tak same wygładzały się, jakby chciały ugłaskać i upiększyć krzywe głowy stworów. Kontury głów wyglądały zbyt przyjaźnie, kończyny nie dawały się narysować tak cienkie i niezgrabne jak w rzeczywistości. Prawie się poddał. Potem jednak – bardziej dla zabawy niż dla efektu – przełożył ołówek do lewej ręki. Poszło jak z płatka. Aż zbyt łatwo.
I tak, przekładając ołówki z ręki do ręki, wydobył z bieli kartki szkaradę jakiej ludzkie oko dawno nie oglądało. Przykurczoną, mglistą postać o zbyt długiej szyi i za dużej, nieforemnej głowie. O oczach pustych, barwy szarego błota i gnijącej zieleni, a jednak z tym żółtawym blaskiem kryjącym się za śliską powłoką, która kryła je szczelnie.
Leo nie pamiętał, kiedy usnął. Obudził się z buzią wgniecioną w blat biurka, umazaną ołówkowym pyłem. I wstawał świt. Błogi, bezpieczny świt, a telefon wyświetlił mu dwie wiadomości, jedną złą, drugą dobrą. Zrobił to w jednym zdaniu.
Nie pojawili się.

Tu powinien być tytułWhere stories live. Discover now