XX

7 0 0
                                    


    Moment, w którym pozwolono Leandrowi sięgnąć po cienką szabelkę, tak gibką i smukłą jak on, chłopiec zapamięta niewątpliwie do końca życia. Myślał, że nawet gdyby kontury Atlantydy zatarły mu się w pamięci, łuk ostrza i łańcuszek drobnych kamieni, które wyglądały jak wystający kręgosłup zostaną z nim już na zawsze.
Alfi nie wiedząc właściwie, co powinien zrobić, chciał już sięgnąć po wielki miecz, Makary powstrzymał go jednak słowami.
- Ten jest mój.
Kiedy więc w zachwycie zapoznawali się ze swoimi narzędziami do walki z potworami z głębin morskich, słońce zaczęło chylić się ku zachodowi. Staruszek jakby wyczuł ten moment, drgnął niespokojny, chwycił swój miecz i rozkazał im brać, co im się podoba, bo trzeba było się śpieszyć.
Wszystko ukryli albo pod ubraniem, albo w wielkim plecaku Makarego, który – jak się dowiedzieli – szykowany był właśnie po to. Mężczyzna poprowadził ich za miasto, na niedalekie wzgórza porośnięte mało przekonującym lasem, tak znajome już dzieciakom. Szli jednak daleko poza linię jaskiń, tam, gdzie ani Leo ani Nike nie zapuszczali się, nieciekawi co kryje się dalej, bo jaskinie zawsze potrafiły skraść im wszystkie myśli.
Ciemność zaczynała lizać już linię horyzontu, kiedy stanęli pod wysokim na może dwa i pół metra kamieniem. Czas nie zdołał zatrzeć w jego kształcie postaci kobiety trzymającej dłonie przy twarzy. Wyglądała, jakby piła z nich rozchodzący się w zapadającym mroku blask Kamienia Słońca. Jak bogini gasząca pragnienie mitycznym nektarem.
- Jak to możliwe, że nikt go do tej pory po prostu nie zabrał. – Nike jak zwykle myślała jasno.
- Nie mam pojęcia – szepnął Makary z przestrachem, jakby dopiero co dotarła do niego taka możliwość. – Może kamień się broni... - myślał na głos naiwnie.
Patrzyli instynktownie w stronę wody, wiedzieli skąd przyjdzie natarcie. Wiedzieli już wszystko, co było potrzebne, by móc bronić miasta. W ich umysłach brzęczała również świadomość, że dopóki nie wybiją całego Ludu Morskiego, co do płetwy, nogi, czy czego tam oni mają – wybrzeże jest zagrożone.
- Wiecie... to smutne – odezwał się Leo. Może oni wcale nie chcą nam zrobić krzywdy, tylko wrócić do życia.
Nike nie przyznała się, że podobne myśli krążyły jej gdzieś pod czaszką, zaraz też umiała je doskonale obalić.
- Myślisz, że zrobiliby to wszystko, gdyby nie chcieli nikogo krzywdzić?
- Kochani... Nie myślcie o nich w ten sposób. To są istoty, które dawno przestały się przejmować cudzą krzywdą. Jeśli zdobędą kamień słońca, będą mogli pozbyć się wszystkich ludzi z wybrzeża, zawsze zależało im przecież na tym terenie, prawda?
- No... prawda. – Nike przytaknęła Makaremu.
- I, kiedy już będziecie musieli walczyć, pamiętajcie ile oni chcą zrobić. Bo jeśli ktoś posiądzie oba kamienie, posiądzie moc niezwykłą...
- Co się wtedy stanie? – Alfred wreszcie przestał podziwiać pomnik.
- Ojciec mój, zabronił mi o tym mówić komu innemu, niż dziedzicowi.
- Przecież nie ma już następców. – Słowa Leandra wbiły się bezlitośnie w umysł starca, którego oczy zalśniły niekłamanym żalem.
- Więc wiedza ta zginie razem ze mną. Razem ze mną zgnije w piachu.
- Pan tak nie mówi... Pana syn jeszcze zrozumie, na pewno. – Leo starał się jakoś zakryć wydźwięk poprzednich słów, Makary go jednak nie słuchał.
Wręczył każdemu jego broń, sam wyglądał śmiesznie z tak wielkim mieczem u boku, lecz nikt nie dał rady się nawet uśmiechnąć. W tym momencie z dobijającą jaskością zrozumieli, co ich czeka.
Rzadko rosnące drzewa, polana na której stali i pomnik oświetlający całą scenerię, cienie rzucane przez rośliny, lekki szum wiatru, cichy niczym szept słyszany z oddali. Wszystko czekało w złowrogim uśpieniu.
- A gdybym dzisiaj dotknął kamienia, co by się stało? – Leo wpatrywał się w wszystko wiedzącego starca wciąż licząc na przebaczenie.
- Cóż... - Makary podszedł do pomnika i stuknął w podstawę mieczem. – Zaraz Ci pokażę.
Kamienna postać zaczęła drżeć, po chwili z obszernej szaty kryjącej jej ciało wysuwać zaczęły się krzywe stopnie. Dochodziły akurat na tyle wysoko, żeby dało się z rąk bogini wyciągnąć klejnot. Makary wstąpił po czterech stopniach, więcej nie potrzebował, by móc dosięgnąć. Zanim jednak wyciągnął dłoń w stronę źródła blasku, z kieszeni wydobył parę grubych, skórzanych rękawic. Po włożeniu ich z nabożną czcią uniósł Kamień i zstąpił ze schodków.
- Gdybym go dotknął, a byłem przecież już chrzczony, oślepłbym teraz zupełnie. Ty jednak, chłopcze, możesz to zrobić bez najmniejszego problemu, bo przez tysiące lat nasz klejnot nauczył się poznawać swoich.
- To znaczy, że z nas nie zrobi się nagle Plemię Słońca? Że mogłabym go dotknąć i zupełnie nic by mi się nie stało? – Nike zafascynowana podeszła do wyciągniętych w ich stronę dłoni Makarego. Ten skinął tylko głową.
Wtem usłyszeli trzask w pobliskich zaroślach. Starzec rzucił się do pomnika, zwrócił kamień swojej bogini i w blasku bijącym z pomnika błysnął złowrogo jego miecz. Makary spojrzał w niebo, a widać było dobrze bielmo zasłaniające mu w tej chwili oczy. Twarz spoważniała mu nagle, a kiedy przejechał palcami po drobnych kamieniach stanowiących silny kręgosłup jego miecza, z postacią starca stało się coś przerażającego.
Stare plecy wyprostowały się, twarz nabrała ostrości rysów, było to teraz oblicze ślepej sprawiedliwości broniącej pamięci swoich przodków i ludzi żyjących obecnie. Makary przestał wyglądać śmiesznie i nieporadnie, nie wiadomo jakim cudem, końce jego siwiutkich włosów zaczęły lśnić w znajomy sposób.
Idąc za jego przykładem, chwycili broń. Alfi ostrzegawczo napiął cięciwę łuku, lśniąca strzała jakby sama wskazywała mu, gdzie chciałaby zostać posłaną – potrzebowała tylko siły jego ramion, aby móc przeszyć powietrze.
Zanim mężczyzna zdążył się zorientować, pierwszy już leżał. Koło trzydziestu metrów od pomnika legła pierwsza rybia kreatura. Dzieciaki nie chciały się przyglądać jej odrażającej budowie, nie miały jednak większego wyboru, bowiem na dźwięk upadającego ciała, cała chorda wystrzeliła zza drzew z czymś na wzór dzikiego wrzasku na ustach pozbawionych warg.
Oni też rzucili się nieznacznie na przód, nie mogli odstąpić od pomnika, nie mogli pozwolić, by któraś z tamtych istot przedarła się przez ich szyk, zaszła ich od tyłu i... nie chcieli o tym myśleć.
Nike, czując się widocznie najlepiej z nowicjuszy ze swoim cienkim nożem wybiła się do przodu i z niespotykaną u zwykłych ludzi furią szarpnęła po skórze obrzydliwej kreatury. Widziała doskonale jak szorstka, gadzia powłoka rwie się, jak rana wilgotnieje w jednej sekundzie. Uderzony nie stracił jednak równowagi, siła drobnej dziewczynki, nawet rana na zapadłej piersi wydawała się go bawić.
W niewiarygodnym tempie chwycił dziewczynę za ramiona i przygwoździł do ziemi. Czując cuchnący zgniłą tonią wodną oddech odwracała głowę na boki. Zanim wbiła nóż w oślizgły, nieosłoniony niczym brzuch rybiego potwora, zdążyła usłyszeć rzężenie, które mogłoby wieki temu uchodzić za coś w rodzaju mowy. Nie chciała słyszeć tego ponownie. Ostrze weszło w pierś potwora, a w drobnym ciele Nike, skądś wzięła się siła, aby odepchnąć cielsko napastnika.
Zerwała się na nogi i odruchowo ściągnęła drugi z łuków z ramienia. Strzała sama wiedziała gdzie lecieć i sprzątnęła coś, co zamierzało się z hakiem na szyję Leandra. Wszystko wirowało, strzały z dwóch łuków śmigały pewnie prując powietrze z zadziwiającym świstem. Nike nie pilnowała siebie. Słała strzały na pomoc przyjaciołom, działała jak maszyna.
Inaczej rzecz miała się z Leandrem, który z cienką szablą rzucał się do gardeł obrzydliwym monstrom, ciął zapamiętale, za wszystkich, których musiał widzieć uśmiechniętych na plakatach z podpisem ZAGINĄŁ. Ciął za każdy spalony dom, za każdą łzę i przestraszone spojrzenie. W mroku widział jak za dnia, adrenalina krążąca w żyłach kierowała zwinnym ciałem, które kładło przeciwnika za przeciwnikiem, nie troszcząc się niestety o dobijanie powalonych.
A Ludzie Ryby wstawali niezwykle szybko. Przez to wydawało się, że mają przed sobą całą armię, legion rzymski potworów o wykręconych kręgosłupach i palcach spiętych błoną. Tych o blado szarym kolorze skóry, o oczach bez powiek, wyłupiastych i niemrugających, o uśmiechach bezzębnych warg nabitych rzędami ostrych szpil zębów.
Makary zaś... znać w nim było doświadczenie. Nieprzyjemny to był jednak widok dla osób wrażliwszych, bo z przeciwnika zostawiał części, strzępy lub połowy. Szastał gigantycznym ostrzem z niebywałą szybkością, rwał w przód, uciekał na krok czy dwa tylko po to, by natrzeć ponownie. Ślepy już zupełnie, tylko instynktownie kierując się w stronę wrogich mu istot. Wyglądało to tak, jakby czuł ich zgniłe wnętrza całym sobą. W ferworze walki z dwiema rybami z przodu, wyczuł jakoś obecność trzeciej z tyłu i zanim Nike wypuściła mu strzałę na pomoc, ten poetyckim wręcz piruetem ciachnął trzech na raz.
Oczy jego zalśniły wtedy własnym blaskiem, z ust wydobył się ryk prawdziwego wojownika. Sam kładł tych, których Leander zdołał jedynie poważnie zranić. Sam bronił się na ślepo przed natarciami uzbrojonych w noże i haki. Broń brutalną i krótką, wymagających spojrzenia potworowi w oczy.
Alfred ulokował się przy boku pomnika. Zanim coś zdążyło sięgnąć chociaż w jego stronę, musiało zginąć niechybnie, powalone grotem wbitym w sam środek zapadłej piersi. Z racji położenia i obranej taktyki – widział przeciwników najlepiej. Napatrzył się do woli na osłonione czym popadło biodra, na zgrubiałe kolana wyglądające jak guzy na wychudzonych nogach. Poznał doskonale szczegóły sylwetek tych stworzeń, które ewidentnie przypominały kiedyś ludzi.
Trzymali się wzorowo na dwóch nogach, przygarbieni jednak ciężarem wieków, oczy ich wędrowały ku skroniom, plecy stanowiły kalejdoskop starych blizn i wystających żeber. Niebywałe – skąd mieli siłę do walki. Tak niewyczerpaną, pierwotną siłę niosącą ich w jeden punkt, w jedno miejsce.
Absolutnie, nie było cicho. Krzyk Nike rozdarł jednak uszy wszystkich słuchających, kiedy oślizgła dłoń chwyciła ją za gołą łydkę i rzuciła na ziemię. Łuk stał się bezużyteczny, pomocy znikąd – każdy kto walczył po jej stronie mógł tylko odpierać ataki tych, którzy w danej chwili próbowali pozbawić ich życia, sekunda więcej poświęcona Nike każdego kosztowałaby głowę. Tylko Makary jednak nie mógł zarejestrować wzrokiem wyjątkowo wysokiej, silniejszej niż inne postaci, która za gardło przyciskała Nikoletę do ziemi.
Nóż! Gdzie nóż?! Myślała w gorączce. Dostrzegła do parę metrów dalej, lśniącego rozpaczą. Czuła, że świat zaczyna zwalniać, że wszystko dzieje się na niby, że wcale nie ma jej po środku lasu. A sierociniec? Szukają jej pewnie, Nana się martwi... Stara, dobra Nana. Obraz uśmiechu opiekunki przezywanej Naną uświadomił dziewczynce zbliżający się koniec.
Rozpaczliwie sięgnęła pod swoje plecy i wydobyła jedną ze strzał. Błagając Fortunę, Los i Sprawiedliwość o dość siły by wrazić grot między żebra potwora – pchnęła. Zalała ją fala smrodu gorszego niż wszystko na ziemi. Coś lepkiego i cuchnącego pochlapało jej twarz, poczuła jak piecze. Poczuła jak ręce na jej szyi trzęsą się, a mimo to próbują dociskać jeszcze mocniej, czerń zatańczyła jej przed oczami kiedy ogromny ciężar padających z kolan zwłok przygniótł jej ciało.
Wygramoliła się spod cielska, które przypominało strukturą skórzany worek wypełniony luźno wrzuconymi tam ościami i galaretowatym, pulsującym jeszcze niemrawo... czymś. Na czworakach obejrzała się dookoła, niezdolna by wstać. Fala mdłości ogarnęła drobne ciałko. Ale żyła. Tylko to się liczyło. Skupiona na łapaniu oddechu, obolałą krtanią próbowała wychrzęścić słowa podziękowania dla tego, kto musiał czuwać nad jej losem.
Leo odepchnąwszy nacierającą na niego wyjątkowo obrzydliwą, pokurczoną i wykręconą postać; rzucił się w stronę Nike.
- Będziesz żyć, prawda? – Wysapał zmęczony już niemiłosiernie.
- Innej opcji... - Zaniosła się kaszlem, a z ust na ziemię padło kilka szkarłatnych kropel – innej nie przewiduję. – Zmęczony, nieprzytomny uśmiech rozjaśnił twarz pokiereszowanej, cudem tylko żywej istotki.
Leo zapatrzył się w ten obraz absurdu, z rozpalonych oczu przyjaciółki wydawał się czerpać pocieszenie i siłę, już wyciągał podrapaną dłoń by zetrzeć z jej policzka tę okropną maź, gdy pisnęła z całej siły nadwyrężonej solidnie krtani.
Odwrócił się niemalże za późno. Machnął szablą na oślep. Zadziałało. Stwór cofnął się o krok, a pół sekundy później oboje stali już tłukąc zapamiętale ostrzami. Włosy lepiły mu się do czoła, wpadały w oczy, twarz wydawała się dziwnie blada w niesamowitym świetle, a zdobił ją wyraz dzikiej, niehamowanej furii. Z wrzaskiem ostatecznego wysiłku pchnął prosto w szyję potwora, oddech opuścił płuca chłopca przyprawiając o zawrót głowy.
Bestia zdołała uskoczyć. W oczy Leandra wlała się rozpacz. Naprawdę brakowało mu już sił, naprawdę nie czuł już nóg a ramiona paliły go żywym ogniem.
- Zgnieć go, Leo! – To był szept, szept dziewczynki wciąż z trudem łapiącej na ziemi powietrze. Jednak wystarczył. Wystarczył by z chudych ramion wykrzesać dość siły na jeden, milczący zamach. Morska kreatura i Leander upadli jednocześnie. Jedno ranione śmiertelnie, drugie bezgranicznie wycieńczone, zamroczone bólem.
- Koniec tego! – wrzasnął Aflred niespodziewanie. Rzucił się do szabli Leandra, chwycił ją nieporadnie w obie ręce i machnął raniąc dwóch z Rybiego Plemienia.
Zaraz pojawił się tam Makary. Rażąc każdego w plecy znać śmiertelnie, bo powykrzywiane kończyny drgnęły już tylko spazmatycznie, uniosły się i opadły bezwładnie na piach.

Tu powinien być tytułWhere stories live. Discover now