Rozdział 11

293 24 8
                                    

Kac nie był rzeczą, którą uwielbiałam.

Cóż, nie widzę w tym nic dziwnego, skoro oznacza to totalny ból głowy, zawroty, wymioty i Bóg wie co jeszcze. Dlatego też, kiedy tylko otworzyłam oczy, niemal odrazu pożałowałam tego całego alkoholu, który wypiłam na wczorajszej imprezie.

W mojej głowie panował tak wielki chaos, że dopiero po chwili powstała w niej pierwsza myśl. Było to nic innego jak: nigdy więcej imprez z Huncwotami. Już trochę więcej czasu musiało minąć, nim mój organizm zarejestrował jakiekolwiek czynniki zewnętrzne, takie jak głośne pochrapywania innych, zdecydowanie niewygodna powierzchnia, na której leżałam oraz niezwykle dotkliwe zimno.

Powoli uniosłam się do pozycji siedzącej, mrugając dwukrotnie i w końcu przyswajając rozpościerający się wokół mnie widok.

Totalny syf. To było pierwszym, co mi przyszło do głowy. Wszędzie walały się butelki po ognistej, przekąski i... ubrania? Wytrzeszczyłam oczy, szybko przenosząc swój wzrok na imprezowiczów, którzy... Och, Merlinie. Dlaczego wszyscy byli w samej bieliźnie?

Stwierdzając, że zapytam o to resztę kiedy już się umyję i, przede wszystkim, ubiorę, wstałam i omal nie zabijając się przez szczelnie oplatającego moje nogi Pottera, chwiejnym krokiem ruszyłam w stronę dormitorium.

W tym momencie jedyną rzeczą, na którą miałam ochotę, było wyrzyganie się do śmietnika i zdychanie w moim ciepłym i cichym łóżeczku, ale wiedziałam, że czeka mnie jeszcze cały dzień łażenia w tę i z powrotem po szkole albo chociażby zejście do Wielkiej Sali na obiad i kolację. Dopiero po szybkim prysznicu i wypiciu eliksiru na kaca zaczęłam rozważać inne opcje spędzenia czasu, takie jak wyjście na błonia by odpocząć po imprezie. Szybko z nich jednak z tego zrezygnowałam, bo bolała mnie głowa i, jak po chwili stwierdziłam, nadal nie chciało mi się żyć. Jedynym plusem tego wszystkiego było to, że chociaż nie rzygałam już po kątach.

Padłam na swoje łóżko, zastanawiając się, czy bardziej chce mi się teraz schodzić na obiad (bo wątpiłam w to, że zdążyłabym na śniadanie), czy poczekać w spokoju aż huncwoci się obudzą i domagać się od nich dokładnej lokalizacji kuchni. Po chwili namysłu stwierdziłam, że lepsza jest druga opcja, więc z prędkością żółwia zaczęłam się podnosić, by pomóc chłopakom wstać. Udało mi się doczołgać do drzwi akurat w momencie, w którym wpadły przez nie Dorcas i Lily trzymające pod pachą swoje sukienki.

- O, cześć Liss, miło cię wreszcie widzieć - rzuciła z wyraźnym sarkazmem Dorcas, kładąc się na swoje łóżko ze zmęczeniem.

- Ta, cześć - mruknęłam, nie będąc w nastroju do żartów - Skąd ten sarkazm, hm?

- Och, odwiedziła nas stara, dobra McGonagall - odparła Lily, patrząc na mnie z lekkim wyrzutem - Jakimś dziwnym trafem nie było cię akurat w salonie.

Uniosłam brew, nie widząc w tym żadnego powodu do wyrzutów. Evans przewróciła oczami.

- Zgaduje, że nie widzisz w tym nic złego? Po prostu znowu wyszłaś na tą lepszą! Właśnie tego w tobie nie znoszę! Zawsze masz farta!

Gdybym miała siłę, zapewne zaśmiałabym się z jej udawanej histerii, ale stać mnie było tylko na ciche parsknięcie.

- No widzisz, taki już mój los. - odparłam, kierując się w stronę wyjścia.

- Zaraz, gdzie ty idziesz? - zapytała Dor, podnosząc się na łokciach.

- Na dół. Chce się dostać do kuchni, a huncwoci siedzą w salonie...

- Nie zapominaj, że grasuje tam też McGonagall.

- Jakoś to przeżyję. Może uda mi się załagodzić sytuację. W końcu jestem ta lepsza. - dodałam z lekkim sarkazmem, na co dziewczyny nie mogły powstrzymać śmiechu.

To już koniec opublikowanych części.

⏰ Ostatnio Aktualizowane: Apr 20, 2019 ⏰

Dodaj to dzieło do Biblioteki, aby dostawać powiadomienia o nowych częściach!

I was born to love you, Lissie || 𝙢𝙖𝙧𝙪𝙙𝙚𝙧𝙨Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz