2.2K 154 49
                                    

hii,, dodaje tak jak zapowiedziałam,
miłego czytania(!!)

Co noc kładłem się do łóżka, czując się, jak to mówią, jak kupka nieszczęścia. Czasami wycieczka w niezbadane zakamarki własnego umysłu może mieć równie opłakane skutki jak spożycie jednocześnie całej zawartości typowej Bombonierki Lesera. Czułem się tak osłabiony, jakbym zjadł Omdlejkę Grylażową, tak rozpalony, jakbym uraczył się Karmelkiem Gorączkowym. Od dłuższego czasu nie miałem przyjemności zasmakowania Wymiotki Pomarańczowej, ale z przykrością muszę stwierdzić, że czułem się, jakbym dopiero co ją połknął.

Prowadziłem podwójne życie. Za dnia dla rodziny Weasleyów byłem Harrym Radosnym Potterem, lecz nocami mierzyłem się z depresją tak czarną, że aż mnie przerażała.

A cała wina za to spoczywała na Snapie. U Weasleyów wszystko było w porządku, dopóki stary hakonosy nietoperz nie dał George'owi swej wartej dwa knuty rady: "Nie zamiataj tego do kąta. Pokaż swe cierpienie światu..." I tak George wpadł na cudowny pomysł pielenia ogrodu za każdym razem, kiedy pomyślał o Fredzie. Wyjaśnił mi to, ale swojej rodzinie nie. Wobec tego za każdym razem, gdy George wychodził do ogrodu, zalewała mnie fala takiego poczucia winy, że nie potrafiłem nawet logicznie myśleć, zaś pani Weasley i wszyscy pozostali, choć nieco zdumieni, cieszyli się jego nagłym zainteresowaniem ogrodnictwem.

Zdarzało się, że George spędzał w ogrodzie całą noc. Często widziałem go tam przy pracy, pielącego i myślącego o Fredzie. Każdej nocy wracałem do pokoju z dręczącym poczuciem winy i stawałem przy oknie, obserwując George'a.

To była moja wina. Zrobiłem w myślach zestawienie wszystkich osób, które przeze mnie straciły życie. Moja matka. Mój ojciec. Syriusz Black. Szalonooki Moody. Profesor Lupin. Tonks. Zgredek. Fred. Hedwiga.

Hedwiga. Zabawne, jak wiele może dla człowieka znaczyć jego zwierzątko. Hedwiga była moją jedyną towarzyszką w domu Dursleyów, współczującą powierniczką, prawdziwą przyjaciółką. I przez jakiś czas myślałem, że trafiłem na jej następcę - Aquilę, sardonicznego orła, którego spotkałem koło domu Snape'a. Też był dobrym powiernikiem.

Znalazłem sposób, dzięki któremu mogłem wpuszczać Aquilę do mojego pokoju: rzuciłem na okno zaklęcie powodujące, że ramy rozszerzały się, gdy orzeł zapukał w szybę dziobem. Mógł rozłożyć te wspaniałe skrzydła i wlecieć do środka, a potem okno wracało do normalnych rozmiarów. W rogu pokoju przechowywałem pniak, który miał mu służyć za grzędę, później jednak zaczął siadać na mojej ręce. Nigdy nie siadał na mnie, obawiając się, że zrobi mi krzywdę, lecz pewnego dnia akurat miałem na sobie grubą kurtkę i Aquila ku mej radości po raz pierwszy przysiadł na moim odzianym w skórę przedramieniu. Po tym wydarzeniu kupiłem watowaną rękawicę sokolnika, mniej więcej trzydziestocentymetrową. Więc siadał na moim ramieniu, a ja do niego mówiłem.

I mówiłem, mówiłem, mówiłem... o wszystkich tych ludziach, którzy przeze mnie zginęli. O George'u pielącym ogród. O moich rodzicach. O Dumbledorze. O Voldemorcie. O Ginny na całe tygodnie wyjeżdżającej na obozy quidditchowe i zostawiającej mnie tu samemu. Oraz o Severusie, jego tłustych włosach i wartej dwa knuty poradzie.

Nigdy nie spodziewałem się ze strony Aquili żadnej odpowiedzi. Opowiadałem mu to wszystko wyłącznie dlatego, że wielką ulgę sprawiało mi mówienie komuś - komukolwiek - o rzeczach zaprzątających mi głowę. Niespodziewanie jednak Aquila znalazł własną metodę doradzania mi.

Pewnej nocy, po tym, jak znalazł mnie przy oknie, obserwującego George'a i praktycznie płaczącego z poczucia winy, Aquila przedstawił swoje zdanie na ten temat. Zanurkował do ogrodu, a kiedy wrócił kilka minut później, trzymał w dziobie szpadel. Wepchnął mi go do ręki.

tłuszcz I sevitusOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz