𝓡𝓸𝔃𝓭𝔃𝓲𝓪𝓵 𝟒

542 24 7
                                    

Kolacja u Dursleyów minęła dość...nerwowo. Nagle przez okno wleciała chmara sów z listami w dziobach. Pan Dursley zaczął na nie kląć, a Harry usilnie próbował złapać listy, które zabierała mu ciotka. Śmiałam się z tego, ale moim rodzicom nie było do śmiechu. Następnego dnia Dursleyowie i Harry gdzieś pojechali.

- Lizzie wstawaj!- usłyszałam głos mamy dochodzący z dołu.

- Co?! Która godzina?

- Ósma w sobotę. Dalej, rusz się. Idziemy na ulicę Pokątną.

- Po co?

- Żeby kupić ci rzeczy potrzebne do szkoły.

-Nigdzie nie idę!- powiedziałam i zakryłam głowę poduszką.

- Lizzie, proszę ciebie.

- Mówiłąm ci, że nie pójdę do tego Hogartu, Hofartu, czy jak tam...

- Hogwartu...Dlaczego?

- Bo on nie istnieje! Ktoś musiał zrobić mi żart.

- Daniel chodził do Hogwartu. Niedawno znalazłam album ze zdjęciami z jego szkoły.   

     Westchnęłam, od tej rozmowy zdążyłam się już przebudzić. Wychodząc spod kołdry poczułam chłód poranka. Ziewając zeszłam na dół.

- Zjedz śniadanie. Za piętnaście minut widzę cię ubraną, jedziemy do Londynu.

Szybko chwyciłam suchą kromkę chleba i pobiegłam na górę się ubrać. Nie wierzyłam mamie, ale dla świętego spokoju postanowiłam z nią pojechać. Pobiegłam na dół, ponieważ mama zatrąbiła klaksonem samochodu, dając do zrozumienia, że na mnie czeka. Wsiadłam do samochodu i zapięłam pasy.

Do Londynu mieliśmy około godziny drogi. Przez tą godzinę sprzeczałam się z mamą, że czarodzieje nie istnieją.

- Mamo, w piętnastym wieku palono czarownice na stosie, ale mamy wiek dwudziesty, już nikt nie wierzy w magię.

- Nie uwierzysz dopóki ci nie pokażę, prawda?

- Tak.- odparłam

Stanęliśmy na bardzo zatłoczonym parkingu, a po pięciu minutach staliśmy przy dziurawym kotle. Zdawało mi się, że widzę go tylko ja i moja mama. Wnętrze pubu było ciemne, niezbyt czyste i schludne. Gdzieniegdzie wisiały pajęczyny. W pubie było mnóstwo osób, ubranych w bardzo śmieszny sposób. Przy oknie siedziały dwie podstarzałe kobiety i piły bursztynowy napój. Wszyscy mieli na sobie peleryny, a niektórzy nawet spiczaste kapelusze. Za pubem była...ściana.

- Widzisz, nic tutaj nie ma.- powiedziałam i wzruszyłam ramionami, obróciłam się na pięcie i już miałam otwierać drzwi kiedy

- Trzy do góry...dwie w bok.- mówiła mama dotykając patykiem cegieł.- zapamiętaj, przyda ci się.

Nagle cegły z muru zamieniły się w wejście na przedziwną ulicę. Wszystkiego było dużo ludzi sklepów, witryn sklepowych

,, To jest sen"- pomyślałam, i aby się upewnić uszczypnęłam się w ramię. Zabolało, czyli...to prawda.

Popatrzyłam na mamę, która uśmiechnęła się z satysfakcją.

- Teraz mi wierzysz?- spytała z przekąsem.

- Gdzie idziemy najpierw?- spytałam

- Do banku Gringotta.- odparła mama.Na drzwiach widniał tekst:

,,Wejdź tu, przybyszu,
lecz pomnij na los,
Tych, którzy dybią na cudzy trzos.
Bo ci, którzy biorą,co nie jest ich,
Wnet pożałują żądz niskich swych.
Więc jeśli wchodzisz, by zwiedzić loch
I wykraść złoto, obrócisz się w proch.
Złodzieju, strzeż się, usłyszałeś dzwon
Co ci zwiastuje pewny,szybki zgon.
Jeśli zagarniesz cudzy trzos
Znajdziesz nie złoto, lecz marny los."

LizzieOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz