Niebo opływało ciężkimi, burzowymi chmurami, ścieląc nocny firmament. Srebrzyste kwiaty zniknęły, zamglone, otoczone mrokiem świata, chowając głowy i płacząc nad rodem Tyrellów Jedyna kropla ich krwi, ostatnia nadzieja świeciła niby iskra, daleko wśród gęstej, smolistej czerni. Istota niepozorna, mglista, kryjąca się wśród gęstwiny, niby przerażone zwierzątko w czasie polowania, cicha i niespokojna. Schowana pod grubym, wełnianym płaszczem, spowita w jego poły, drżąca i niepewna, jak mała dziewczynka, skryta w ciemnościach. Wśród korzeni, boleśnie znaczących skórę sińcami, ostała się jedyna nadzieja wielkiego rodu Tyrellów Palcami trzymała złoty pierścień lady Oleny, bawiąc się nim, jak zwykłym kawałkiem metalu. Opuszkami badała napis ,,Zbieramy siły", przesuwała po krawędziach szmaragdu. Przez gęstą, lepką ciemność oczko zdawało się czarne jak otchłań, niby pustka, zastygła w postaci kamienia.
-Za ich życia byłam nic nie znaczącym bękartem. Teraz jestem jedyną nadzieją jaka pozostała Tyrellom- jej głos brzmiał cicho i pusto, jakby nic w niej nie zostało, a jedynie skorupa.
Owinęła złoty pierścień w kawałek starej szmatki i schowała do zniszczonej torby, tuż koło pieczęci Tyrellów, a także listu Oleny, nasłuchując czy ktoś nie idzie. Ludzie Lanisterów opuścili pogorzelisko, lecz ciągle mogli tu być. Wiedziała, że tej nocy nie zyska choćby grama słodkiego, sennego zapomnienia, na każdym kroku bojąc się spotkania czerwonych chorągwi. Nie miała nawet czasu by przebrać strojnej, błękitnej sukni czy rozpleść misternej plecionki z ciemnych włosów. Nogi porwały ją tutaj, zwinnie omijając wystające korzenie i pedząc przed siebie, aż zabrakło jej tchu. Trzeźwy umysł natychmiast nakazał jej się ukryć, więc to też uczyniła. Skryła się u nóg potężnego dębu, udając śpiącą wieśniaczkę i szepcząc modlitwy do wszelkich bogów jakich znała, byle by tylko nie pojawił się tu żaden Lanister. Teraz jednak ważniejsze było przybranie nowej postaci, ubranie płaszyku kłamst, urzeźbienie się od nowa, stworzenie skorupy, która ochroni jej dawne ja. Musiała pozbyć się wszelkich manier, opuścić świat wielkich lordów i dam. Co dziwne, zostać na powrót sobą. Dwór wyprał ją z wszlekich wyrazistych kolorów, zostawiając wyblakłą i nudną dziewczynę, zabierając błysk przekory z oczu, cięty, ostry dowcip, upartość i dumę. Miała być jedynie grzeczną, ułożoną pannicą, taką jak inne. Tylko kilkoro osób znało ją naprawdę, wiedziało że dwór nigdy nie zabrał z niej diablicy, jaką w istocie potrafiła być. Z pewnym rozczuleniem przypomniała sobie maestra Samona, jego zrzędliwy ton, ukradkowe uśmiechy, czuły błysk oczu, który maskował gorzkimi słowami i marudzeniem. Pamiętała miodowy zapach świec w dusznej, małej bibliotece, jego głos, zimne nuty, mieszające się z ciepłą, niską barwą jego przyjemnego dla ucha barytonu. Z westchnieniem rozkoszy rozplotła włosy, czując ulgę, bo nieznośny ból głowy ustał. Kaskada ciemnych, bujnych loków spłynęła na jej plecy, tworząc istną plątanine nieokiełznanych włosów, z którego każdy zdawał się inny, na swój sposób niezwykły. Zdjęła aksamitną, błękitną suknię, z nostalgią dotykając lekkiego, gładkiego materiału i pięknych, srebrnych haftów przy dekolcie, przesuwała po nich palcami, a także wodziła zamglonym spojrzeniem. Jeśli zaraz nie przestaniesz to zamarźniesz, albo zachęcisz jakiegoś mężczyznę- upomniała się ostro, rozglądając dookoła. Zimna, gruba wełna drapała jej wrażliwą skórę, ale poza tym suknia była niezwykle ładna, a co najważeniejsze praktyczna i przypomniała te jakie nosiły zwykłe chłopki, choć była zdecydowanie nowsza. Torba boleśnie wrzynała się w ramię, ale podsumowała to jednym zdaniem:
-Teraz może być tylko gorzej- mruknęła do siebie gorzko, zagłębiając się w ciemność puszczy.
CZYTASZ
Skrzywdzeni/Sandor Clegane
FanfictionWielka gra, w której giną nie tylko pionki, a strata króla nie równa się przegranej. Wszystko jest przecież możliwe gdy szachista, zwany losem, zajmie się figurami, przesuwając je na kolejne pola. Dla każdego wytycza ścieżkę, nie zapominając nawet o...