Rozdział 17

102 4 5
                                    

Jej knykcie były szkarłatne od ciemnej, zakrzepłej krwi, a dłonie pełne drzazg, boleśnie wrzynających się w skórę, lecz nie zważała na to. Czekała pod drzwiami, jak wierny pies, aż nie zasnęła, pod ścianą, tuż obok wrót, znużona i zamroczona winem, ze śladami krwi, poplątanymi włosami i ubrudzoną, pogniecioną suknią.

-Kretynka- stwierdził z cichym prychnięciem Sandor, wychodząc z komnaty, choć czuł ciężkie, ostre jak nóż ukłucie żalu, gdy na nią spoglądał.

Odrzucił jednak wszelkie wyrzuty i uczucia na bok, chowając je w odmętach umysłu, za szczelnymi, grubymi drzwiami, ciężkimi, otoczonymi łańcuchami oraz kłódkami z żelaznymi okuciami. Nikt nie widział tych odmętów wspomnień... Nikt oprócz niej. Powiedział jej, ona wiedziała, rozumiała go, kochała, a on ją splugawił, zniszczył, zbrukał, z własnych, egoistycznych pobudek. Przez lata kierował nim gorący płomień najczystszej, gorzkiej nienawiści, wciąż wzrastającej, starannie pielęgnowej przez mężczyznę. Czemu więc zdawał się ledwie tlącym żarem, błahym, zupełnie nieważnym w porównaniu do ciepła, które czuł gdy tylko była blisko, uśmiechała się do niego, całowała? Muszę z tym skończyć- pomyślał stanowczo, idąc na pusty, zasnuty mgłą dziedziniec. Poranek był zimny jak pocałunek stali i tak samo szary niby żelazo, a jesienne słońce ledwie wstawało, wciąż pozostając jedynie grą ciepłych refleksów. W stajni czekał na niego zniecierpliwiony Nieznajomy, wychudły, lecz wciąż potężny i dziki, czarny jak grzech. Na szczęście banici go nie sprzedali i mógł wrócić do swego pana, który był z tego niezwykle zadowolony. Żaden inny jeździec nie miałby z niego pożytku, ale jego nigdy nie zawiódł.

-Czego kurwa chcesz?!- warknął, spoglądając ku dziewczynie, która mocno szarpnęła go za ramię, zmuszając by się odwrócił.

-Czego chce?! Czego chce?!- zaczęła histerycznie płakać, zaciskając pięści tak mocno, że na jej skórze pojawiły się kolejne rany, lecz w tym momencie nie zwracała na niego uwagi.-Co cię to obchodzi! I tak chcesz mnie opuścić! Jak jakiś pieprzony tchórz!

-Już nazywają cię dziwką, a...-Zaczął podniesionym głosem, ale Elaiza natychmiast mu przerwała.

-A inni rycerze przechwalają się, że pieprzyli królową Daenerys!- Warknęła, kompletnie nie panując nad sobą.-Zawsze będą gadać, co byś kurwa nie zrobił, a uciekanie nie ma sensu! Będziesz całe życie uciekał?!

-Nie uciekam- wycedził, siodłając konia, który parsknął wściekłe w kierunku dziewczyny, lecz przestał gdy tylko zobaczył Gruszkę, która ostrzegawczo warknęła. -Idę zawalczyć z bratem i zamierzam go zabić!- Wycedził, odwracając się do niej z lodowatym spojrzeniem, mogącym niewątpliwie uciszyć wiele osób, lecz nie ją.

Elaiza Tyrell ze swym ognistym temperamentem mogłaby niewątpliwie podawać się za jednego z Dornijczyków i nikt nie zauważyłby różnicy.

-Dobrze, jedź! Zabicie brata na pewno przywróci ci Ariel i uleczy twarz! Może jeśli ja zabiję Królobójcę to moja rodzina też wróci do życia!-Był bliski uderzenia jej, naprawdę bliski, lecz powstrzymały go dalsze słowa.-A potem wyklęłaby mnie za bękarta w moim łonie! Twój brat to żywy trup, a ja i nasze dziecko jesteśmy prawdziwi!- Wydusiła ze łzami w oczach.

Czuła się wypalona, słaba, krucha, piekielnie obolała i płaczliwie, jak małe dziecko. Była zdolna zrobić wszystko byleby Sandor przy niej został.

-Urodzę ci syna, przysięgam. Urodzę ci tylu synów ile zapragniesz tylko błagam nie zostawiaj mnie, proszę- wydusiła dziewczyna, składając dłonie jak do modlitwy i płacząc.

Jedyną opowiedzią był mocny, gorączkowy pocałunek, słodki, pełen tęsknoty, bólu, radości, dość chaotyczny i długi. Smakowali swych ust z takim zapałem jakby robili to po raz pierwszy, obejmując się gorączko.

-Kocham cię- wydusiła, kiedy Sandor złapał ją na ręce i korzystając z okazji postanowił położyć na sianie.

-Ja ciebie bardziej, ja... Dziękuje- wydusił, nim ich spragnione, wilgotne usta połączyły się w szaleńczym pocałunku.

Rozwiązała sznurki w jego spodniach, sprawnie i szybko, pragnąc go teraz, nie przejmując się tym, że ktoś może ich zobaczyć, najważniejszy był on, jej Sandor. Jęknęła czując go w sobie, odchylając głowę do tyłu i obejmując go mocno, a potem znowu zatapiąc w smaku jego szorskich, ciepłych warg. Nic się teraz nie liczyło, oprócz nich, ciężkiego, lepkiego zapachu seksu, otaczającego ich i słodkiej, żywej woni siana. Nasienie spłynęło po jej udach, lecz niezbyt się tym przejmowała, przyjemnie rozleniwiona i zgrzana.

-Wróćmy do Winterfell- mruknęła cicho, a Sandor jej przytaknął, nie mogąc wręcz mówić.

Dziecko- to jedno słowo oszałamiało go jak mocne, celne uderzenie obuchem, było dziwne, obce i w pewnym stopniu niepokojące. Syn, czy to możliwie by Elaiza dała mu męskiego potomka i to za pierwszym razem? Gdy kochał się z nią po raz pierwszy nie myślał o konsekwencjach, jako że dziewki, u których kiedyś bywał klientem piły miesięczną herbatę i...

-Sandor...

-Wiesz jak przyrządzić miesięczną herbatę, musisz wiedzieć, więc czemu jej nie przyrządziłaś. Jako królowa.- Zaczął, lecz pocałowała go, przerywając mu.

-Kocham cię Sandorze i pragnę dać ci silnego, walecznego syna, który w przyszłości będzie rządził Wysogrodem.


Skrzywdzeni/Sandor CleganeOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz