Rozdział 2

105 5 11
                                    

Zimne igiełki lodowatej wody boleśnie kuły jej skórę, zostawiając ją czerwoną niby kwiaty maku, lecz przynajmniej czuła się świeża. Kwaśny, lepki pot zaległy na jej skórze zniknął, co przyjęła z ulgą. Gruszka, niechętna do brodzenia w zimnej rzece, leżała na brzegu, pilnując by nikt niepożądany nie zobaczył jej pani. Słońce powoli chyliło swą złotą głowę, kładąc się do upragnionego snu, by zniknąć w swym łożu daleko za horyzontem. Niebo malował delikatny, dzięcy róż pięknych kwiatów, głęboka, królewska purpura, jaśniutki, uroczy błękit, a gdzieniegdzie ciemny, nasycony granat, oznaka panownia nocy. Księżyc wychylał swą pyzatą, srebrzystą buzię, przejmując panowanie za swego brata, słońce. Rzeka wyglądała teraz jak płynne złoto. Błyskała w ostatnich promykach, śpiewała wesoło chlupocząc wśród kamieni i zaciekle raniąc dziewczynę, która w niej brodziła. Z wody wyszła cała odrętwiała, boleśnie odczuwając skutki swej kąpieli. Przepoconą suknię z ubłoconą spódnicą dokładnie wyprała. Lodowato- zimną i wilgotną wrzuciła do torby, a czując, że mroźny wiatr kąsa jej skórę swymi ostrymi pazurami, schwyciła miękkie, ciepłe spodnie. Ubrała długą, zszarzałą koszulę, siegającą jej kolan, z luźnymi rękawami, skrywającymi całe dłonie, a na to narzuciła wełnianą, grubą tunikę, przepasaną szerokim, skórzanym pasem, oplatającym całą jej kibić. Miękkie, przyjemnie ciepłe, myśliwskie buty naciągnęła na nogi, z westchnieniem ulgi czując jak palce jej odmarzają.

***

-Gorączka spadła, a rana wygląda lepiej- stwierdziła, marszcząc brwi i troskliwe okrywając śpiącego mężczyznę stertą skór.


Przetarła kłujące od piasku oczy, stęsknione do słodkiego, długiego snu, którego nie mogła zaznać dzisiejszej nocy. Sandor dostawał halucynacji i coś mamrotał, szarpiąc się w odmętach gorączki, niby ogromne zwierzę w pułapce. Bała się, że zrobi sobie krzywdę, albo pochyli tak mocno, że wpadnie w straszliwe płomienie ogniska. Odgarnęła z jego czoła ciemne, poskręcane od wilgoci włosy, palcami pieszcząc chropowaty, zabliźniony policzek i szepcząc coś kojącego, wprost do jego ucha. Jedyne co zrozumiała to słowo: ,,Góra", powtarzane raz jak najgorsze przekleństwo, by następnie wybrzmieć niby imię jakieś okrutnego potwora. Jednak gdy czuł jej delikatny, czuły dotyk, jego twarz rozluźniła się, przybierając łagodny wyraz, choć nadal miał toporne, męskie rysy twarzy i mocno zarysowaną szczekę, pokrytą kilkudniowym, szorskim zarostem.

-Spałaś, pani?- Thoros pojawił się przy niej ze swoim ciepłym, miłym uśmiechem, siadając tuż obok na powalnym konarze.

-Proszę, nie lubię gdy ktoś mówi do mnie pani. Znasz me imię, Thorosie- roześmiała się cicho, związując włosy w gruby, roztrzepany warkocz, z którego uciekały niesforne, ciemne loki.

-Spałaś dzisiaj?- spytał z troskliwym, nieco ojcowskim uśmiechem, podając jej miskę gęstej, gulaszowej zupy.

Mięso było twarde jak kamienie, a dzika marchew rozgotowana, ale przynajmniej czuła rozkoszne, słodkie ciepło, a jej żołądek był pełny. Wczoraj nawet nie odczuła głodu, zbyt przejęta chorym mężczyzną i piekielnie znużona ciężkim dniem.

-Nie mogłam- odmruknęła, skinając mu głową w podzięce.

Jej skóra zdawała się cienka niby pergamin i biała jak mleko, a wrzosowe półkręgi odcinały pod oczyma, przypominając barwy wojenne, zdobiące twarze dzikich Dotraków. Zdawała się teraz delikatna i krucha, a jej usta na tle jasnego lica były blado-czerwone niby płatki róży.

-Jaki on jest?- Wskazała podbródkiem na Ogara, marszcząc brwi w zamyśleniu i uśmiechając się delikatnie, jakby troskliwie.

Skrzywdzeni/Sandor CleganeOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz