Nad brudnymi wodami Tamizy od dawna zbierały się czarne chmury zwiastujące nadejście ciężkiej burzy. Powietrze wydawało się niemalże przytłaczać każdą osobę, która odważyła się opuścić bezpieczne mury domu; wkradało się bezlitośnie do nozdrzy i płuc niewinnych. Coś wisiało w powietrzu, grożąc nieprzyjemnymi zdarzeniami. Coś musiało się wydarzyć i zapewne było tylko kwestią czasu.
Mimo dosyć wcześniej pory — nie było nawet jeszcze godziny dwudziestej — ulice zupełnie opustoszały. Jesień przyniosła nie tylko krótszy dzień, ale także krwawy terror. Ostatnio było spokojniej, morderca wycofał się w cień na stałe albo jedynie czekał dogodnego momentu, polując na konkretne osoby. Londyn, a szczególnie dzielnica Whitechapel, nadal drżał w posadach, gdy mieszkańcy skakali sobie do gardeł, oskarżając się wzajemnie o obrzydliwe zbrodnie wymierzone w ludność pracującą w fabrykach oraz prostytutki. Zwłaszcza ta druga grupa nie mogła czuć się bezpiecznie. Nigdy nie było wiadomo, czy klient nie okaże się zabójcą, szczególnie że w okolicy zaczęli pojawiać się naśladowcy gotowi przejąć rolę prowodyra całego terroru, który wstrząsnął miastem.
Ulice stawały się polem walki o przetrwanie każdego kolejnego dnia. Jednym wielkim polem, na którym można było utracić życie z najbardziej błahego powodu. Morderca nie atakował dla zysku, nie zabierał od biednych ofiar niczego. Chodziło o sam akt morderstwa, o poczucie wyższości nad ofiarą konającą na kolanach, niezdolną się bronić. Z tego właśnie tajemniczy morderca czerpał satysfakcję, przynajmniej według Scotland Yardu. Najlepsi śledczy ruszyli do pracy nad tymi zbrodniami już kilka tygodni wcześniej. Do tej pory nie mieli niczego, lecz starali się wciąż przekonać społeczeństwo, że są na dobrym tropie. Mieszkańcy Londynu nie potrzebowali obietnic, a głowy mordercy. Na razie jednak ten pozostawał nieuchwytny.
Jacob Frye zmierzał szybkim krokiem w stronę otwartego jeszcze pubu, którego szyld powiewał na chłodnym wietrze kilka metrów nad ziemią, kusząc znajomą nazwą i zachęcając do wejścia. Mężczyzna ubrany w czarny płaszcz i skórzane rękawiczki, z kapturem zaciągniętym na głowę wszedł do środka, lawirując między ludźmi, aby dostać się do kontuaru. Puby przypominały trochę odrębny wszechświat; tu nie było strachu o tajemnicze morderstwa, nikt nie zwracał uwagi na nastroje tuż za oknem. Powietrze wypełnione dymem nikotynowym, zapachem alkoholu i głośnym śmiechem nijak się miało do ponurego snucia się jak cień, które czekało po opuszczeniu tego przybytku. Pan Frye usiadł wreszcie przy barze i zsunął kaptur, uśmiechając się w stronę barmana, który odwzajemnił ten gest.
— To co zwykle? — zapytał tylko ochrypniętym, nieco irytującym głosem, gdy Jacob skinął głową, zerkając kątem oka na kobietę znajdującą się nieopodal i ewidentnie onieśmieloną tym, że zwrócił na nią uwagę.
— I coś dla tej pani. — Wskazał ją krótkim ruchem dłoni, aby w zamian otrzymać kufel piwa i jakiś drink, którego nazwy z pewnością nie umiałby wymówić. Zdecydowanie zbyt wiele rzeczy w Londynie pochodziło z Francji. Najgorzej, że moda na niektóre napoje alkoholowe także.
Mężczyzna zgarnął oba szkła, aby przysiąść się bliżej do niewiasty.
— Dla pięknej kobiety. — Podał jej drinka, uśmiechając się uroczo.
Rozmowa z nią się nie kleiła, już po dziesięciu minutach był znudzony słuchaniem o jej życiu, nawet dyskretnie zerknął kilka razy na zegarek. Czas wydawał się niemalże tkwić w miejscu. Gdy przeczesał wzrokiem pomieszczenia w poszukiwaniu czegoś interesującego, kobieta wróciła do opowiadania o swojej rodzinie nudnej, jak i ona sama. Gdy nie spodziewał się zobaczyć niczego, co mogłoby przyciągnąć jego uwagę, zielone oczy Jacoba zatrzymały się na mężczyźnie wchodzącym akurat do baru. Odruchowo nawet lekko poprawił się na miejscu, nie mogąc oderwać oczu od bladego, niemalże eterycznego mężczyzny. Jego złote tęczówki zdawały się prześwietlać otoczenie, przenikając wszystko wokół intensywnością spojrzenia. Szatyn przeprosił szybko nudną kobietę, zostawił piwo na stole i z gracją polującego, drapieżnego kota przemknął przez tłum, aby zatrzymać się tuż przed nieznajomym.
— Zdaje mi się, że nie mieliśmy okazji się spotkać. Jacob Frye, do pańskich usług, sir... — Zatrzymał się, uśmiechając do niego szelmowsko i zawieszając głos, aby mężczyzna mógł wstawić tam swoje dane.
— Arno Victor Dorian — przedstawił się mężczyzna, ściskając dłoń rozmówcy, którego ocenił z wyglądu na młodszego od siebie.
Nachylił się do niego, na moment zamierając. Od dzieciństwa Arno cierpiał na zaburzenie polegające na tym, że czuł definitywnie zbyt intensywnie wszelkie zapachy. Wpadł niemalże w obsesję na tym punkcie, wyczulony był na każdą woń. W tamtym momencie pod cienkim płaszczem smrodu piwa czuł najlepszy zapach, jaki miał w życiu okazję spotkać. Jedyne, co burzyło kompozycję, to nuta zapachów żelaza i soli.
— Całkowicie do moich usług? — dodał zaraz, uśmiechając się do Brytyjczyka.
Żaden z nich jeszcze nie wiedział, jak skomplikowanej gry się podejmą.
CZYTASZ
Wild roses
FanficXIX-wiecznym Londynem wstrząsnęła fala obrzydliwych zbrodni, których winny pozostaje nadal nieuchwytny. Gazety szeroko rozpisują się nad jego okrucieństwem, nazywając go Jackiem the Ripperem przez wzgląd na krwawe metody niesienia śmierci. Tymczasem...