joon is typing...

577 34 3
                                    

glass covered by blood

:・゚✦ *:・゚✧ *:・゚✦ *:・゚✧:・゚✦ *:・

— Nie zabiłem go! — wrzeszczysz, łapiąc się z całej siły za głowę. Wbijasz paznokcie w skronie, myśląc że tak zatrzymasz własne myśli. Że zabolą i znikną. 

Krzyk rozsadza ci gardło, nadal nie przynosząc ukojenia. Załzawionymi, czerwonymi oczami wpatrujesz się w daleki punkt na ścianie, jaką mam za plecami. W pierwszej chwili myślę, że patrzysz na mnie, jednak twoje ciemne, brązowe oczy suną nieprzerwanie po białym betonie tuż za moją głową. Nie boję się twojego spojrzenia. Nie jesteśmy swoimi wrogami. Nie powinniśmy nimi być. 

Gabinet jest jasny, przestronny i obity dodatkową warstwą pianki dźwiękoszczelnej. Nie martwię się o żadnego z pacjentów, jacy znajdują się parę pokoi dalej. Skupiam się jedynie na twoim cierpieniu i gardle.

Żyłka jaka pojawiła ci się po lewej stronie szyi pulsuje niebezpiecznie, choć co chwila skarżysz się na ból głowy. Całe twoje ciało drży od emocji i smutku.

— Nie zabiłem go — powtarzasz, jakbym dalej ci nie wierzył. Mylisz się. Byłem pierwszą osobą, która przejęła się twoimi słowami. 

Mija czwarta godzina twoich zapewnień. Kulisz się tuż obok łóżka, na którym leży pomięte białe prześcieradło. Odrzuciłeś je wzburzony, zanosząc się gniewem i wiązanką pytań "dlaczego wszystko w tym miejscu ma taki kolor?". Musisz wiedzieć, że sam się nad tym zastanawiam. Każdego dnia gdy tu przychodzę, wkładam kitel i wędruje do swoich pacjentów. Dlaczego wszystko jest białe? 

Podkurczasz nogi do piersi, obłapiając kolana wiotkimi ramionami. Gdy cię przywieźli wyglądałeś lepiej niż teraz, chociaż to tyczy się jedynie wyglądu. Twój umysł, słowa i zachowanie były w o wiele gorszej kondycji.

Majaczyłeś, krzyczałeś, obwiniałeś każdego, kto się do ciebie zbliżył. Byłeś agresywny i mściwy — nie widziałeś między personelem nikogo, kto byłby odpowiedzialny za twój los. Wszyscy chcieli twojego zdrowia. Pomyliłeś każdą dobrą duszę z okrutnym wrogiem.  

Podczas naszego pierwszego spotkania pobiłeś mnie. Podbiłeś oko i rozciąłeś wargę. Ochroniarz, którego odgoniłem na sam koniec pokoju nie zdążył do nas dobiec, aby uchronić mnie przed ciosem, a ciebie przed samym sobą. Nie winię cię. Nie mam urazy, lecz wyładowałeś się na niewłaściwej osobie. Dobrze o tym wiesz.

— Doktorze? — Do pokoju wchodzi pielęgniarka, niosąc na rękach tackę z lekarstwami. Środki uspokajające. Niektórzy pacjenci łykają je jak witaminy - od tego widoku często odwracam wzrok, choć jest najmniej drastyczny ze wszystkiego, co widziałem jako psychiatra. 

Patrzysz na nią wrogo, co wcale mnie nie dziwi. Wszystkich traktujesz jak zagrożenie. Sam podchodzę do niej dość szybko, by nie zwracała twojej uwagi zbyt długo. Jest miła, lecz widać że się ciebie boi. 

Wysypuję białe(!), drobne tabletki na wnętrze dłoni i już mam się odwracać, gdy taca spada na płytki z głośnym hukiem. Zamieram na parę sekund, nie spuszczając z ciebie oczu.

Błyszczący talerz turla się po podłodze, ostatecznie zatrzymując się tuż przed twoimi bosymi stopami. Widząc w nim swoje odbicie sztywniejesz, by po sekundzie wpaść w histerię.

— Wyjdź natychmiast i sprowadź Malcolma! — krzyczę, wymawiając imię amerykańskiego sanitariusza, który jest jedną z najsilniejszych osób na oddziale.

Słysząc twoje zawodzenie, wciskam tabletki do kieszeni fartucha. Wiem, że teraz za nic w świecie ich nie przyjmiesz.

— Już spokojnie — mówię stanowczym głosem i robię parę kroków w twoją stronę. Sam nie ruszasz się z miejsca. Oczy masz mocno zaciśnięte a bok głowy wtulony w zimną ścianę. Trzesz o nią gładkim policzkiem, powodując tym samym parę zadrapań. — Przepraszam cię. Nie chciałem zrobić bałaganu — dodaję, wyklinając swoją niezgrabność.

— Nie zabiłem go! Nie zabiłem! — Tylko te słowa uciekają spomiędzy twoich warg, jakie następnie przygryzasz aż do krwi.

Wiedząc, że jesteśmy sami w pokoju (gdzie ten cholerny Mal?!), klękam przed tobą. Skruszony i winny całego zajścia, zwieszam głowę chcąc okazać ci należyte przeprosiny.

Mimo że jesteś moim pacjentem, czuję się wobec ciebie dłużny. Własną nieuwagą przypominam ci momenty, jakie nawiedzają cię w snach. Przychodzą do ciebie o każdej porze, by dręczyć i przypominać o problemie, cierpieniu, losie jaki spadł na twoją rodzinę, którą miałeś ię opiekować.

Jesteś przestraszony i samotny, a i tak pozwalasz mi siebie słuchać. Spowiadasz się każdego dnia, nie oczekując ode mnie niczego, oprócz pomocy.

Zostałeś moim pacjentem dopiero parę dni temu, a i tak czuję między nami nić porozumienia.

Całe moje ciało drży, bo wiem jak blisko mnie siedzisz. Nie wiem jak reagujesz w takich sytuacjach, ale czekam na twój ruch. Możesz mnie wyminąć, pobić, zwyzywać, albo zastraszyć. Ruch należy do ciebie.

Jestem gotowy na wszystko.

Aby ci pomóc, sam musisz mnie poznać, zrozumieć. Nie możemy być dla siebie obcy.

Czuję twój oddech na karku. Dyszysz, bardzo powoli kładąc dłoń na moim barku. Odpychasz mnie lekko do tyłu, tak abym się nie pochylał. Wydajesz się spokojniejszy, choć dalej dostrzegam twoje drżące dłonie z obgryzionymi paznokciami.

Płaczesz. Nie zawodzisz jak jeszcze parę chwil temu. Łzy skapują ci na niebieskie spodnie od piżamy, tworząc dobrze widoczny, mokry ślad na samym środku uda.

— Jestem niewinny — mówisz, by później otrzeć dłonią policzki i usta. — Ja tylko patrzyłem.

— Wiem — szepczę, zasłaniając ciałem leżący niedaleko nas talerz. — Wierzę we wszystko, co mówisz.

— Męczą mnie wizje. Nic wtedy nie zrobiłem. Nie uchroniłem go tak, jak powinienem.

— Nic nie jest twoją winą. Nikt nie mógł tego przewidzieć.

— Był taki malutki... Miał tylko pięć lat... Chciałem go wszystkiego nauczyć.

Milczę, pozwalając ci mówić, bo to twoja najdłuższa wypowiedź od chwili naszego poznania.

— Wszedł do kuchni tylnymi drzwiami. Zabrał mi go. Wyszarpał. Krzyczałem. Z całych sił waliłem w drzwi do pokoju, gdzie się zamknął. Rzucił go na podłogę. Słyszałem to... słyszałem, jak jego małe ciałko spada na podłogę. Minęło parę minut, a potem wszystko stało się jasne. Mój mały braciszek przestał płakać. Wołać mnie.

— Seokjin...

— Nazywał mnie Seok, bo tak było dla niego łatwiej. Cały czas słyszę to w moich myślach. W każdej sekundzie. W każdym koszmarze widzę jego buzię i ten piekielny nóż.

— Widzisz coś jeszcze? Jakieś inne obrazy?

— Tak, twarz... twarz mojego brata bliźniaka... W każdym lustrze widzę jednocześnie mordercę i tchórza, którzy zniszczyli swoją rodzinę.

 W każdym lustrze widzę jednocześnie mordercę i tchórza, którzy zniszczyli swoją rodzinę

Ups! Ten obraz nie jest zgodny z naszymi wytycznymi. Aby kontynuować, spróbuj go usunąć lub użyć innego.


撰 details collection。Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz