AŚKA:
Kawiarnia była najdziwniejszym miejscem, jakie kiedykolwiek widziałam. Czerwone ściany i zielone panele, w połączenia z dymem papierosów nadawały pomieszczeniu okropnego efektu. Nic tu do siebie nie pasowało. Dla architekta wnętrz taki widok nie był ani miły, ani powszechny. Przebywanie tu dłużej będzie torturą. Mam nadzieję, że tata szybko załatwi sprawę. Zauważyłam wokół siebie niepasujące, zniszczone meble. Białe, skandynawskie latarenki na stołach nadawać miały przytulności, a w efekcie wyglądały tandetnie. W rogu, ponad barem z wysokimi krzesłami wisiał telewizor z wypukłym tyłem. A tuż obok sztuczny bluszcz pokryty grubą warstwą kurzu. Skołowana rozglądałam się raz po raz. I tylko Amelka nic sobie z tego nie robiła. Z nabożnością zajadała pokaźny deser lodowy, karmiąc nową lalkę-prezent od dziadka. Z wrażenia przestałam kontrolować co je i w jakiej ilości.
Spojrzałam na ojca. Był biznesmenem, prezesem dużej, świetnie prosperującej firmy produkującej materiały budowlane. Przez cały czas rozjazdach. Ubrany jak zawsze w marynarkę, nieskazitelnie białą koszulę i nieodłączny atrybut – czarny krawat ze spinkami.
Powiedzmy sobie szczerze. Jeśli ciąga mnie w pośpiechu po takich, miejscach musi mieć wyraźny powód. Coś się stało? A jeśli choruje tak jak Mama? Kiedy ostatnio robił sobie jakiekolwiek badania? Na samo wspomnienie koszmaru, jaki przeszliśmy, robi mi się okropnie niedobrze. Zerknęłam na niego z paniką. Zamyślony ze wzrokiem wbitym w stół mieszał herbatę. Przecież nie przyjechał, byśmy mogli sobie wspólnie pomilczeć. Co się dzieje...?
- Wybacz, że ciągam Cię po knajpach, zamiast zabrać do normalnej restauracji. Mam ostatnio wiele rzeczy na głowie.
- Halo? Tato?Ale powiesz w końcu, o co chodzi? Coś się stało? - Spytałam, a potem nerwowo parsknęłam śmiechem. - Mam jakiegoś nieślubnego braciszka na boku?
Dobrze znane mi oczy w końcu spotkało moje spojrzenie. Patrzył na mnie zszokowany. Jakbym odgadła jego myśli... Czułam, że robi mi się raz gorąco, a raz zimno.O jasna cholera.
MARCELINA:
Dochodziła już dziesiąta. Po raz kolejny pogłaskałam twarzyczkę śpiącego brata. Pachniał płynem do kąpieli i wysępionym jeszcze przed snem batonikiem czekoladowym. Czekało nas jeszcze kilka godzin razem, a ja już tęskniłam.
Z westchnieniem poprawiłam mu kołdrę i cmoknęłam na śpiącą przy jego łóżku Galę. Podążyłam w stronę balkonu, zamykając za sobą drzwi. Powietrze w końcu się ochłodziło i można było złapać oddech. Zaciągnęłam się powietrzem i usadowiłam obok siedzącej na leżaku siostry. Była wciąż milcząca. Wbiłam wzrok w gwiazdy.
- Wiesz, jaki dziś dzień? Dwunasty sierpnia. Noc spadających gwiazd. Pamiętasz, jak zawsze oglądałyśmy je z Mamą? Obiecywała, że każde marzenie nam się spełni.
- Obiecała też, że urosną mi cycki i że nigdy nie odejdzie od nas jak Ojciec. - Sarknęła Gabi.- Zadzwonisz do mnie jutro po rozmowie z Dyrektorką?
- Zadzwonię. Weź na luz. Nic złego się nie stanie. Nie rozdzielą cię z Piotrkiem. Szukają rodziny dla was obojga.
- Ty naprawdę w to wierzysz? Żałosne. Lepiej się obudź. Mam szesnaście lat. Nikt nie adoptuje dzieci w tym wieku. Szukają nawet młodszych od Piotrka. Musisz mi obiecać, że nie zgodzisz się na tę adopcję, słyszysz?
- Nie mogę.
- Co?!
- Przestań wrzeszczeć, Piotrka obudzisz. - Spojrzałam na drzwi balkonowe. - Jesteście tam od dziewięciu miesięcy, a on przeżywa horror. Potrzebuje domu i stabilizacji. Ja nie mogę mu tego zapewnić, więc niech zapewni mu to kto inny.
- Ty sobie kurwa żartujesz. - Gabrysia gwałtownie wstała z leżaka. Chwyciłam ją w locie za drżącą dłoń.
- Gabi, proszę. Jeszcze nic się nie dzieje. Musisz uwierzyć, że z tego wybrniemy. Poczekaj, a wszystko samo się ułoży.
- Sama sobie czekaj. Do usranej śmierci. - Syknęła, a potem zniknęła w mieszkaniu, zostawiając mnie samą. Odwróciłam się i sięgnęłam do wyłącznika światła na balkonie. W pokoju Piotrka i Gabi też już było ciemno. Wlepiłam oczy w niebo. Jak na ironię zaczęło się chmurzyć.
Kiedy było mi źle, wołałam w myślach mamę. Szukałam znaku, potwierdzenia obecności. W ruchu gałązek podczas wiatru, przelocie durnego ptaka na niebie, albo nieregularnym bębnieniu kropelek deszczu. Czasem jadąc ulicą, pytałam ją o coś w myśli. A potem obstawiałam: Jeśli ten pies znów się obliże, to znaczy, że potwierdziła. Z jednej strony wiedziałam jak strasznie głupie i śmieszne to było. Z drugiej pomagało przetrwać. Bo zawsze odpowiadała. Dziś jednak uparcie milczała. Gwiazdy też nie chciały spadać. Kilka razy pomyliłam je z lecącym samolotem. A ja nadal wierzyłam w te durne, dziecinne sygnały. Bo gdy tak czekałam, choć przez chwilę nie czułam się, jak totalne gówno i więzień własnego życia.
Opadłam z sił. Poczułam, jak gardło zacisnęło mi się boleśnie, całkowicie odbierając tchu. Zaparłam się dłońmi o barierkę, walcząc ze łzami wściekłości i smutku.
- Mamo, gdzie jesteś do jasnej cholery? Pomóż mi w końcu. Zrób coś. - Zaczerpnęłam w końcu tlenu, wydając z siebie jęk. A wtedy mój wzrok przykuł maleńki punkcik na niebie. Jedna z nielicznych gwiazd postanowiła w końcu oderwać się z miejsca, podążając w tylko sobie znanym kierunku. Pozostawiła po sobie jasną, cienką linię.
Była i czuwała. Odczułam wreszcie ulgę i wielkie zmęczenie. Po chwili wybuchłam orzeźwiającym płaczem.