MARCELINA
Byłam przy śmierci mojej mamy. Tuż obok, w sąsiednim pomieszczeniu. To była wigilia. Jak się okazało, nasza ostatnia.
Byłyśmy już wtedy same. Moje młodsze rodzeństwo od kilku tygodni znajdowało się w domu dziecka, tylko dzięki przychylności dyrekcji pozwolono nam się z nimi widywać prawie codziennie. Specjalnie dla nich zaplanowaliśmy aż dwie wieczerze wigilijne, najpierw tam, a potem w domu.
W pewnym momencie, robiąc coś w kuchni, doznałam dziwnego uczucia. Coś kazało mi zajrzeć do jej sypialni, gdzie jeszcze pół godziny temu nadzwyczajnie pogodna oglądała coś w telewizji. Wyglądała jakby spała, ale ja wiedziałam... odeszła. Zamiast się rozpłakać, czy zacząć histeryzować poczułam żal. Nauczyła mnie radzić sobie z codziennością na wózku. Nie nauczyła mnie jednak jak poradzić sobie z codziennością bez niej.
Poczułam też, pierwszy raz w życiu, że nienawidzę swojego biologicznego ojca. Nigdy nawet go nie poznałam, a w tym momencie tak okropnie mi go brakowało. Powinien być wtedy z nami. Powinien mnie przytulić i zapewnić, że nie zostanę z tym wszystkim sama. Ale byłam sama. I musiałam działać. Zadzwoniłam więc do sąsiadki, która przychodziła nam pomagać. A potem zaczęłam się tak trząść, że nie byłam w stanie utrzymać w dłoni telefonu. Tak roztrzęsiona czuwałam przy mamie przez kolejne minuty. Minuty, które musiały wystarczyć mi na zawsze...
Teraz, kilka miesięcy po tym zdarzeniu, pewnego sierpniowego dnia stanęłam oko w oko ze swoim biologicznym ojcem. Od kilku minut siedzieliśmy, nie mogąc wykrztusić z siebie żadnego słowa.
To miało być tylko jedno spotkanie, czysta ciekawość. Nic zobowiązującego. Był dla mnie nikim. Zwykłym dawcą materiału genetycznego. Nie miałam potrzeby go poznać. Nawet w dzieciństwie o nim nie wspominałam.
Byłam dzieckiem, które łatwo akceptowało świat, w jakim się wychowywałam. Nie ma, to nie ma. Po prostu. Tak musiało widocznie być. Mama mi wystarczała. Przynajmniej do momentu, gdy poznała Staszka. Do momentu, w którym całkiem ją omotał. Pozwalała mu się bić, poniżać, zwodzić. Była głucha na moje prośby, by nie pozwalać się terroryzować i by uciec gdzieś, albo wywalić na zbity pysk człowieka, który zamieniał nasze życie w piekło. Przejrzała na oczy, dopiero gdy po pijaku popchnął na szafkę czteroletniego wówczas Piotrka. Do dziś ma po tym zdarzeniu ślad na barku. Tamtego dnia, po kolejnej kłótni Staszek po prostu wyszedł z domu. Już nie wrócił, a my nie czekałyśmy. Jakkolwiek to brzmi... wszyscy odczuliśmy ulgę.
A teraz byłam tu. I w milczeniu patrzyłam w oczy temu nieznanemu mi dotąd mężczyźnie... W oczy, które przecież doskonale znałam. Które patrzyły na mnie codziennie w lustrze. Brązowe, niemal czarne. Nie spotkałam ich w spojrzeniu mojej mamy i rodzeństwa. Odnalazłam je za to u kompletnie obcego mi dotąd człowieka. Moje oczy. Były identyczne. Wiedziałam już, że to nie była pomyłka.
Całą noc nie spałam, układając sobie w głowie scenariusz tego spotkania. Chciałam mu powiedzieć, że go nie potrzebuje. Że radziłam sobie bez niego całe życie i mam zamiar radzić sobie nadal. Że niepotrzebnie się fatygował i że już za późno. Zamiast tego jednak siedziałam bez ruchu, czując ból zaciśniętego na węzeł gardła. Milczałam, obracając w mokrej od potu dłoni szklankę, zostawiając na jej gładkiej powierzchni brudne zacieki.
- Jesteś do niej bardzo podobna. - Zaczął Bogdan. Był wyraźnie wzruszony. Nie zdenerwowany ani nie rozczarowany... był wzruszony. - Nie wiedziałem, że istniejesz. Do momentu, gdy nie odezwała się dyrekcja domu dziecka. Nawet nie znałem zbyt twojej mamy. To była jedna, przypadkowa noc po imprezie. W ogóle się nie znaliśmy. W tamtych czasach nie było telefonów komórkowych czy Internetu. Trudno było się odnaleźć. Ona swojego adresu nie zostawiła. A ja wróciłem do swojego życia.
No. Jesteś droga Marcysiu owocem klasycznej wpadki, cieszysz się? - Pomyślałam z sarkazmem.
- To znaczy do żonki i dzieci?
- Do córki. Moja żona umarła rok wcześniej. Białaczka.
- Przykro mi, przepraszam...
- W porządku... W końcu ty wiesz jak to...
- Co pan poczuł, gdy się pan o mnie dowiedział? - Zapytałam nagle, przerywając mu.
- Cóż, jestem skołowany i zszokowany. Tak samo, jak ty.
- I rozczarowany?
- Rozczarowany? Raczej nie... Zawsze chciałem mieć więcej dzieci. Może nie w ten sposób, nie w tych okolicznościach... - Wziął głęboki oddech. - Nie chce, byś źle o mnie myślała. Chcę, żebyś wiedziała, że gdybym o tobie wiedział, to wziąłbym za ciebie pełną odpowiedzialność, Marcelino. Twojej mamie musiało być okropnie ciężko. Nie wiem, dlaczego nigdy więcej się nie odezwała, gdyby tak się stało, być może dziś wszystko byłoby inaczej.
- W porządku. Nie czuje do pana żalu.
- Chciałbym nadrobić stracone lata... - Pochylił się nad stołem i spojrzał na mnie przenikliwie. - Zdaje sobie sprawę, że nie było mnie przy tobie całe życie i że wszystko będzie trudne, ale chce spróbować.
- Co pan ma na myśli?
- Chcę ci pomóc...
- Nie chce pana pieniędzy, jeśli o to chodzi... radzę sobie doskonale... - Odstawiłam szklankę na stolik, trochę za głośno. Przechodząca obok kelnerka zerknęła na mnie czujnym okiem.
- Wiem, że sobie radzisz... widzę. - Odparł spokojnie Bogdan. - Wiem jednak też, jaka jest twoja sytuacja. Twoja i twojego młodszego rodzeństwa.
- Nie pana interes. - Syknęłam, nagle poczułam jak spinają mi się wszystkie mięśnie.
- Marcelina, posłuchaj. Mam córkę. Ma na imię Asia i jest od Ciebie starsza o 10 lat. Ona i jej córeczka są dla mnie wszystkim. - Zrobił pauzę, odruchowo zamieszał dawno już posłodzoną kawę i kontynuował. - Sam pochodzę z rozbitej rodziny, w której byłem raczej niechcianym problemem. Obiecałem sobie, że dam moim dzieciom to, czego sam nie dostałem. W twoim przypadku nie miałem nawet szansy, by przy tobie być. Nie wiem, dlaczego twoja mama zataiła przede mną twoje istnienie i po prostu zniknęła. Nigdy już żadne z nas się tego nie dowie... Dała przyzwolenie, byś po jej śmierci dowiedziała się o moim istnieniu, więc zapewne zależało jej na naprawieniu tego błędu. Pozwól mi przynajmniej być i cię wspierać. Mógłbym ci pomóc i ułatwić zatrzymanie przy sobie młodszego rodzeństwa.
- Co pan ma na myśli? - Powtórzyłam znowu bez sensu. Od emocji zaczęło kręcić mi się w głowie.
- Chciałbym dać wam nazwisko i dom. Rodzinę, po prostu. Może nie od razu, za jakiś czas... Poczekam, aż będziecie gotowi, aż wszyscy będziemy gotowi. Chce zapewnić wam spokojne życie. Obecnie pracuje za granicą, ale planuje osiąść tu na stałe.
Zastygłam całkowicie bez ruchu. Wszystkiego spodziewałam się po tym spotkaniu, ale nie tego.
- Przecież prawie mnie pan nie zna... Mnie ani mojego rodzeństwa. Nic pan o nas właściwie nie wie.
Kolejny plan na to spotkanie zniweczony. Postanowiłam być twarda i nie okazywać słabości, jednak głos sam zaczął mi się załamywać. Mężczyzna niespodziewanie wstał.
- Owszem. I chcę, byś wiedziała, że dla mnie ta sytuacja wcale nie jest łatwa. Nie znam cię, ale planuje poznać. W dodatku byłem zszokowany, gdy dowiedziałem się, że jesteś niepełnosprawna. Nigdy nie byłem w takiej sytuacji. Ale jeśli już coś złączyło nasze drogi i dostałem od losu drugą szansę... zamierzam ją wykorzystać. Nie wiem, czy nam się uda, ale spróbuję. - Położył dziesięciozłotowy banknot na talerzu.
- Mogę się odezwać w najbliższym czasie? Chciałbym też, byś przynajmniej poznała Asię... Wie już o tobie, choć póki co dla niej cała ta sytuacja również nie jest łatwa.
- Nie wiem... Chyba tak... - Odpowiadam. A on po prostu uśmiechnął się i wyszedł. Zostałam w kawiarni sama, z milionem myśli.
Dzięki Mamo nieźle namieszałaś.