Rozdział Pierwszy - Tardis w śnieżycy

59 3 3
                                    


Śnieżyca nasiliła się. W jednej chwili wszystkie odłamki lodu zmieniły trajektorię, atakując twarz i klatkę piersiową, jak sterowane. Każdy krok zagłębiał stopę głęboko w śnieżnej pokrywie, a wszelka próba otworzenia oczu przywodziła setki lodowych igiełek, skaczących dookoła gałek ocznych.

– Tam jest! – zakrzyknął Doktor, łapiąc dłonią za wystający ze śniegu głaz. Miał wrażenie, że jego dłoń natychmiast przymarzła do ostrej krawędzi kamienia. – Idź pod wiatr! – rzucił, z całej siły wypychając powietrze z płuc, ale wiatr wyrwał mu słowa z ust i rozrzucił gdzieś pomiędzy zagłuszającym świstem.

Mróz osadzał się na skórze, zmieniając zupełnie jej odcień, już nie na czerwony, a blady. Wiatr pchał na południe z siłą wykraczającą poza możliwości Bill.

Zaciskała dłonie w pięści. Nie czuła palców, u rąk i u nóg. Każdy oddech wiązał się z bólem. Zasłaniając twarz ramieniem z trudem zdołała uchylić powieki.

Stała tam. Zaledwie dziesięć metrów od nich. Granat wypolerowanych desek prześwitywał pomiędzy śniegiem, niewiele tracąc z głębokiej barwy. Okienka dookoła wydawały się delikatnie świecić, zaś światło na szczycie dachu zniknęło zupełnie w śnieżnej zamieci.

Tuż obok wspinał się Doktor. Ziemia była płaska, to natężenie wiatru sprawiało, że pochylony, chwytający się ciągu skał Doktor wyglądał, jakby wspinał się po stromym, lodowym zboczu. Poruszał się szybciej od Bill. Jego czarna marynarka powiewała na wietrze, jak chorągiew, co chwilę błyskając czerwoną podszewką. Włosy zgięły się wzdłuż wiatru, zdążyły pokryć białymi drobinkami. Doktor zaciskał zęby i trzymał oczy szeroko otwarte, najszerzej, jak mógł, żeby ani na moment nie stracić z oczu granatowej budki.

Tardis stała niewzruszona. Zbyt ciężka, by wiatr ją porwał, przysypana śniegiem, jakby ktoś cisnął ją głęboko w ziemię, jak kij. Zdawało się, jakby te dziesięć metrów z każdą sekundą pogłębiało się, wyciągało, zmieniając w nieprzebyty dystans, jaki dzielił ich od jedynego bezpiecznego schronienia na całym pustkowiu.

Doktorowi za bardzo zależało. Jego determinacja i skupienie daleko wykraczały poza możliwości Bill. Nawet się nie oglądał. Gdy tylko znalazł się bliżej, niż cztery metry od klamki, wyciągnął bladą jak śnieg dłoń, zagłębiając ją w śnieżnej opadającej bezustannie kurtynie.

Bill przyspieszyła. Naśladując Doktora złapała się za wystający kamień i podciągnęła się. Trzymała drugą dłoń pod pachą, desperacko szukając odrobiny ciepła.

Gdy ona była cztery metry od niebieskiej budki, Doktor szamotał się już z drzwiczkami, próbując odkopać muldę śniegu blokującą drzwi.

Wiatr w jednej chwili nasilił się, wściekle zatrzymując Bill w miejscu, jak ściana. Łapała się zagłębień w skale, kurczowo nie pozwalając się przewrócić. Przymknęła oczy. Ostatnim, co widziała była niebieska budka, przetaczająca się po zboczu wzgórza.

*

Delikatny stukot wchodził w uszy. Natarczywy, nierytmiczny, ale spokojny, nieirytujący, przerywany szmeraniem łyżki po dnie misy i regularnym siorbaniem.

Otworzył ostrożnie oczy. Wcale nie raziło go światło, jak mogłoby się wydawać. Wewnątrz pokoju było za mało światła.

Wbił na moment wzrok w sufit, próbując zebrać myśli i siły, żeby obrócić głowę. Sufit przykrywały płyty jakiegoś jasnego drewna, wsparte na metalowych prętach rusztowania okalającego cały pokój.

Doktor odwrócił ostrożnie głowę. Znalazł źródło hałasu i całe mnóstwo ludzi.

Mężczyzna siedzący na łóżku obok patrzył na niego nieufnie, pochylony nad miską rzadkiej, szarozielonej zupy, próbując wygrzebać resztkę z samego dnia.

Doktor zmierzył go wzrokiem. Jedna para okrągłych, podkrążonych oczu, jeden wielki, czerwony nochal i jedne sine, wąskie usta. Bardzo jasna skóra, nie licząc czerwonych rumieńców na policzkach i zmarszczonych rękach. Na głowie futrzana czapka uszatka. Siedział w futrzanym kożuchu i grubych, szarych skarpetach, śmiesznie wykrzywiając przy tym palce u stóp, uniesionych delikatnie nad podłogę.

Za mężczyzną było kolejne łóżko, a na nim ktoś inny, a dalej kolejne, z dwoma grajacymi w coś facetami o długich, szorstkich brodach. Wszyscy ciepło ubrani, w uszatki i futra.

Wzrok doktora przeskoczył na drewnianą skrzynkę, pozostawioną przy jego łóżku, chyba w charakterze szafki nocnej. Poskładano tam jego marynarkę, widział też spodnie, a tuż obok nich leżał śrubokręt soniczny i klucz do Tardis. Nienaruszone.

Natychmiast wyciągnął rękę spod pierzyny i złapał szczelnie klucz, a potem śrubokręt. Tym zachowaniem przykuł uwagę człowieka z sąsiedniego łóżka.

Doktor przyciągnął do siebie rękę i odepchnął się lekko od płaskiego materaca. Szybko zauważył, że ma na sobie podobne futro, co oni, tylko trochę ciemniejsze.

Obejrzał dłonie. Dostrzegł lekkie odmrożenia i miał trudności ze zręcznym operowaniem palcami, ale nie widział u siebie żadnych poważniejszych obrażeń. Starając sobie przypomnieć jak najwięcej, zsunął nogi z łóżka.

– Przepraszam – rzucił do mężczyzny, który właśnie zastygł, zaprzestając konsumpcji płynnych resztek. – Czy możesz mi powiedzieć gdzie i kiedy się znajdujemy?

Szare oczy garbusa zbadały dokładnie twarz Doktora. Jego posiniałe usta zaczęły się powoli poruszać.

– W Tinclad – odparł. Głos miał suchy i chropowaty. Dobrze, że był wyraźny, choć ledwo dochodził do uszu Doktora. – Dwadzieścia mil od Rudego Przyszczułka.

Co za idiotycznie brzmiąca nazwa – pomyślał Doktor. Ton, z jakim wyrażał się tamten facet ewidentnie sugerował, że ów przyszczułek pełnić musiał rolę wyraźnego punktu obserwacyjnego, jednakże Doktor był pewien, że nigdy nie słyszał o tym miejscu.

Drzwi otworzyły się z głuchym trzaskiem. Do środka sali szpitalnej wjechał smukły mechanizm o ludzko-podobnej formie, dudniąc ukrytymi kółkami o drewno desek.

Był to rezentujący się bardzo praktycznie automat, z idealnie okrągłą głową z szarego metalu o ledwo wyczuwalnym połysku, z okrągłym otworem pośrodku. Posiadał wąskie ramiona i coś co miało prawdopodobnie przypominać ludzki korpus, ale był zbyt mały i za krótki. Ręce jak patyki, z pewnością nie do noszenia dużych ciężarów, za to nie jedna, a dwie pary. Poniżej korpusu rozszerzająca się bryła, jak ścięty stożek, albo jak zbyt sztywna spódnica, prawie przylegająca do ziemi.

Doktor z dystansem obserwował zachowanie maszyny. Robot precyzyjnie ominął krzesło i wjechał pomiędzy łóżka. Zabrał z denka skrzynki pustą szklankę z niewielkim talerzykiem i odwrócił się w miejscu o sto osiemdziesiąt stopni.

Dłoń Doktora powędrowała tuż za plecy robota, uruchamiając niewielką aparaturę niebieskiego śrubokręta. Precyzyjnie i szybko przejechał wzdłuż metalowego kręgosłupa.

Bardzo dziwnie się poczuł, gdy nie odkrył ani jednego przewodu, żadnych impulsów, brak procesorów i dysków twardych, żadnego przepływu prądu. Zamiast tego całe mnóstwo drewna i metalu, z kapką pustej przestrzeni.

Robot odwrócił się gwałtownie i wycelował w Doktora swoje oko, jeszcze zanim ten zdążył schować śrubokręt.

– ... Chciałem spytać czy mogę dostać więcej... – zaczął Doktor, spoglądając na miskę z zupą zostawioną na skrzynce. – Tego czegoś.

Mechanizm odwrócił się i odjechał. Nie sprawiał wrażenia, jakby mógł cokolwiek zrozumieć. Jego obrót raczej wynikał z ingerencji samego Doktora.

Doctor Who: Czas i ParaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz