Doktor pierwszy wyszedł z Tardis i przytrzymał drzwi. Woda dudniła w drewniane drzwiczki spływając prosto na chodnik.
Deszcz bardzo ładnie komponował się w krajobraz. Bill aż otworzyła usta z zachwytu, gdy zobaczyła błękity i pomarańcze w alejce drewnianych kamieniczek, o białych, czystych oknach, zadaszonym małymi daszkami i przyozdobionych dużymi rozetami. Co drugie okno pod szeroką markizą było otwarte na oścież, w jednym z nich siedziało puchate zwierzątko o kocich uszach. Wszystko ładnie z sobą współgrało, w tle tkwiła wysoka wieża ze złotym dzwonem, której osiem ścianek zostało wyrzeźbionych, pokrytych długimi kasetonami. Białe płotki na balkonach wieży i te mniejsze, okalające samą iglicę dzwonnicy dopełniały przyjemnego, szarobłękitnego krajobrazu, wzbogaconego nutą złota i bursztynu.
Wszystko w jednej chwili zniknęło z jej pola widzenia, gdy postawiła nogi prosto w szarą uliczkę pokrytą szczelnie brudną ulewą. Gdy Bill wyskoczyła z ciepłej Tardis momentalnie utkwiła stopą w gęstym, głębokim błocie, które szybko przeciekło jej do butów. Było cieplej, niż w przyszłości, ale nadal zimno.
– Stawiaj stopy na tych kamieniach – ostrzegł Doktor, wskazując przy tym na prostokątne, wysokie płytki, przypominające pasy przejścia dla pieszych. – Albo nie schodź z chodnika – Doktor zerknął w dal. – Jest tu znacznie cieplej, nie ma jeszcze śniegu.
Wsadził rękę w czarny cylinder i rozepchnął jego wnętrze do wyrównanego kształtu walca, zanim wcisnął go sobie na głowę.
– Skąd masz ten cylinder? – spytała Bill, odbijając jego szeroki uśmiech.
– Z Tardis! – odpowiedział żywiołowo Doktor.
– Czy to nie ten sam cylinder, który nosiłeś, jak byliśmy w dziewiętnastowiecznym Londynie?
Doktor zdjął cylinder i przyjrzał mu się dokładnie.
– Możliwe – stwierdził i wcisnął sobie kapelusz z powrotem na głowę. – W każdym razie powinien tu pasować. Widziałem takie u woźnicy i grabarzy za parę lat.
Bill rozpięła grubą kurtkę i zaciągnęła na głowę kaptur z puchowym obszyciem.
– Tu naprawdę nie ma już śniegu? – spytała Bill.
– JESZCZE nie ma – odparł Doktor. – Powietrze nie ma też ani jednego nanobota. W dodatku... mamy około dziewięciu stopni w skali celsjusza.
– Łał, szaleństwo! – prychnęła Bill, odwodząc wzrok w bok. – Czyli... ile lat wstecz się przenieśliśmy?
Doktor ruszył wzdłuż chodnika, podnosząc i otwierając po drodze duży, granatowoszary parasol.
– Sądząc po pozycji planety względem słońca i jej prędkości oddalania i odległości przebytej w czasie – zaczął Doktor – przenieśliśmy się sześćdziesiąt lat wstecz, względem Tinclad, w którym poznaliśmy Helera. Lat ziemskich.
– Czyli... Ci wszyscy ludzie, których sontarianie...
– Większość z nich się jeszcze nie narodziła – wyrecytował bezosobowo jak robot. – Część to jeszcze dzieci. Zakładając, że cykl życia surenisian nie jest specjalnie dłuższy, niż cykl życia ziemian.
– To... dziwne... Nie moglibyśmy ich ostrzec?
– Co chcesz im powiedzieć? – spytał Doktor. – Dokąd mają uciec? Dopóki nie dowiemy się czego chcą sontarianie i ich nie odeślemy, nie ma na to żadnych szans.
Doktor skręcił w stronę przejścia przez ulicę.
– Problem w tym, że już widzieliśmy, jak wygląda przyszłość, w której zginęli. Widzieliśmy Tinclad przejęte przez sontarian. Trudno byłoby to ominąć. To, co widzieliśmy w przyszłości wpływa teraz na nas. Trudno będzie zmienić przyszłość bez kreowania paradoksów...
CZYTASZ
Doctor Who: Czas i Para
Science FictionFanfikcja do dziesiątej serii Doctor Who w zimowych klimatach steampunku. Doktor i Bill lądują na bliżej nieokreślonej, chłodnej i stale stygnącej planecie. Wkrótce odnajdują dziwne anomalie w historii umierającego świata. Tajemnicze miasto na środk...