Rozdział Dwunasty - Arena

9 3 2
                                    

Andra przekręciła kurek od kuchenki. Gorąc z pieca buchnął pod garnkiem. Płomienie przez chwilę zatańczyły pod stalą, uspokoiły się i zmalały. W pomieszczeniu zrobiło się nieznacznie cieplej. Okrągły piecyk lekko syknął.

Usiadła w zapadającym się fotelu, rozluźniając szalik. Zerknęła na rury pieca. Mała dziurka, którą ostatnio wypatrzyła przy samym suficie, sykała teraz delikatnym strumieniem pary.

Garnek bardzo długo podgrzewał wodę, nim zaczęła ona nadawać się do picia.

Parę minut później miała już w rękach blaszany kubek z wrzątkiem i mogła w spokoju usiąść z niewielkim, zagraconym saloniku. Złapała za zielony pamiętnik pozostawiony na stoliku kawowym i otworzyła go na jednej z ostatnich stron.

Stary pamiętnik był już wypełniony treścią. Pomiędzy strony gdzieniegdzie powsadzała zdjęcia, dziś wygniecione i pożółkłe, trochę listów od rodziców i starych rysunków. Od razu dało się zauważyć, że im dalej od okładki, tym mniej zdjęć i tym więcej dni, a mniej treści.

Brakowało pióra. Zerknęła na stolik. Gdzieś przy jego krańcu lśniła stalówka i granatowy, prosty jak patyczek trzonek, zakończony kawałkiem metalu w kształcie naparstka.

Nie było atramentu.

Andra stęknęła i wstała. Podeszła do półki z równo ułożonymi trzema kałamarzami. Zaczęła sprawdzać. Zdjęła pierwszy, drugi i trzeci. Jedynie w trzecim znalazła trochę zaschniętego płynu.

Znowu westchnęła. Musiała wyjść po atrament.

Złapała za pamiętnik i wcisnęła go między książki na półce. Spomiędzy kartek wysunęło się jedno z jasnobrązowych zdjęć.

Andra złapała szybko niewyraźne zdjęcie Doktora i wcisnęła je nad książki.

*

Zawrzało. Krzyk setek sontarian poniósł się po arenie na samym szczycie baszty ratusza. Wrzeszczeli, pokazywali coś na trzech palcach, walili kijami i pałkami o metalową klatkę oddzielającą arenę od reszty prowizorycznego koloseum.

Bill nigdy nie znalazła się wcześniej przed tyloma parami oczu naraz, czuła się dziwnie, widząc setki identycznych widzów, nawet z daleka mało przypominających ludzi. Ich wygląd wcale jej nie uspokajał.

Spodziewała się sądu, albo więzienia, w najgorszym przypadku zapyziałej celi pełnej kosmicznych szczurów i maszyn tortur, jak w średniowiecznych lochach. Sytuacja, w której się znaleźli była zupełnie inna. Wyprowadzono ich na arenę, pełną dziwnych, metalowych odpadów o przeróżnych kształtach – powyginane na różne sposoby, grube blachy, mnóstwo rur, trochę pokruszonego węgla, rozsypanego w różnych miejscach, wgnieciony w podłoże.

– Doktorze... – zaczęła Bill. – Jesteś pewny, że wszystko idzie zgodnie z twoim planem?

– ...Oczywiście – odparł szybko Doktor. – W każdym razie nic nie idzie wbrew moim planom.

Bill zatrzymała się i pociągnęła go za ramię lekko do siebie.

– Nie masz żadnego planu? – odgadła cicho.

– Daj mi w spokoju pracować – odbił Doktor, chowając ręce za sobą i spoglądając na metalowe resztki wbite głęboko w podłogę, jak wystrzelony z armaty pocisk.

Bill popatrzyła ze strachem w oczach, jak Doktor pokazuje się wszystkim wściekłym sontarianom.

...A może jednak byli zadowoleni? Bill nie miała w końcu pojęcia jak sontarianie okazują uczucia. Nerwowo starała się cokolwiek wymyśleć. Znajdowali się w ratuszu Tinclad, w przyszłości, w której sontarianie przerobili go na coś z pogranicza kotła, zbrojowni i areny. Od połowy wysokości w górę rozciągała się arena. Komin pośrodku kopuły baszty został zmieniony na okrągły otwór, przez który wpadało odpowiednio dużo światła. Niżej były trybuny, okalające arenę, oddzieloną od nich metalową kratą, wyłamaną w paru miejscach. Bill wolała nie wyobrażać sobie, jak brutalni sontarianie wyłamują kraty i wskakują przyłączyć się do zabijania.

Jak się można stąd wydostać? - to pierwsza myśl, jaka wpadła do głowy Bill, gdy tylko postanowiła myśleć o planie ucieczki. Wszystkie wyjścia z areny były pozamykane na wszystkie spusty. Ucieczka przez kratę nie wchodziła w grę, widzowie rozszarpaliby ich na strzępy.

Może dałoby się jakoś wysadzić którąś ścianę? Tylko że nawet nie wiedziała, czy śrubokręt doktora ma taką opcję.

Szczeknął łańcuch, otwarły się drzwi. Zza metalowej bramy wkroczyło troje sontarian, w klasycznych, szaro-niebieskich zbrojach, jak te, które nosili w Ellei, tylko bardziej zszarzałe i zniszczone.

Marsz sontariańskich wojowników zawtórowany został przez krzyki z olbrzymiej widowni. Choć sontarian było wielu, Bill dostrzegła, że widownia jest nieproporcjonalnie duża w stosunku do ilości widzów.

Wojownicy na arenie nie nosili karabinów laserowych, żadnej broni palnej. Jeden trzymał w szarych łapach dwoje ostrzy, drugi topór, trzeci dźwigał podwójny kiścień.

Doktor mierzył ich wzrokiem. Na jego twarzy zamalował się lekki niepokój.

Jedyną rzeczą, która pozwalała Bill zachować trzeźwość myślenia, był fakt, że sontarianie nawet na nią nie spojrzeli. Wszyscy byli zainteresowani wyłącznie Doktorem.

Doktor pochylił się w stronę sontarianina obracającego w dłoniach dwoma szczerbatymi ostrzami.

– Ej, przyjacielu – rzucił. – Nie sądzisz, że zażynanie bezbronnego starca jest trochę mało satysfakcjonujące, albo nawet tchórzliwe?

– To nie pojedynek – odparł sontarianin z ostrzami. – To widowiskowa egzekucja.

– Wspaniały pomysł – zakpił Doktor – Zrobiliście sobie widowisko z egzekucji, może powinienem się lepiej ubrać? I co zrobicie, załatwicie najbardziej widowiskową i bolesną śmierć, jaką potraficie sobie wyobrazić? To i tak będzie wyglądać jak bardzo niehonorowy pojedynek.

Sontarianin wykrzywiał się dziwnie. Po chwili podniósł ostrze i obrócił je w dłoni, a potem posłał pod nogi Doktorowi, wbijając miecz głęboko w ciemną, spróchniałą deskę.

Bill nie tego się spodziewała. Miała nadzieję, że Doktor zrobi coś ze śrubokrętem, albo czymś podobnym.

– Nie przejmuj się, Bill – polecił Doktor, obracając ostrze skrupulatnie sprawdził jego wagę i środek ciężkości. – Oni chcą mnie. Nie uznają kobiet za godnych przeciwników.

– Słucham? – wyksztusiła Bill

Doktor machnął ostrzem do przodu. Sontarianin który przed chwilą podarował mu broń, teraz rzucił się z pchnięciem w jego kierunku.

Doktor przerzucił broń do lewej ręki i ściął drewniany patyczek, podpierający kawał stali obok, jeden z wielu wraków pozostawionych na arenie. Stalowy ciężar osunął się z udeptanego podwyższenia, zwalając między sontarian, a Doktora.

Doctor Who: Czas i ParaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz