13. Figure it out

2.3K 202 109
                                    

1.

Ciemny pokój nie był dokładnie tym, czego Louis potrzebował, ale na niewiele więcej mógł się w tej chwili zdobyć. Nie potrafił, chociaż sięgnięcie po telefon było naprawdę proste, wybranie numer również nie należało do najtrudniejszych, ale miał wrażenie, że jego ręce ważą kilka ton i nie mógł się na to zdobyć. Powinien. Naprawdę to wiedział, potrzebował tego, każda komórka w jego ciele krzyczała, żeby to zrobił, ale nie był w stanie się ruszyć. Ciemność i cisza zaciskały się wokół niego i wszystko było nagle milion razy trudniejsze. Za trudne. Niewykonalne. Poruszył się na pościeli, mając wrażenie, że to trwało zdecydowanie dłużej niż zazwyczaj. Wszystko było wolniejsze, jego czas reakcji był zupełnie wypaczony, on sam był wypaczony i to nie było dobre, ale za cholerę nie miał siły, żeby z tym walczyć. Wszystko było za trudne, za ciężkie, po prostu za...

Telefon przy jego nodze znów zawibrował sprawiając, że Louis wcisnął twarz głębiej w kolana. Był takim cholernym bałaganem. Takim cholernym słabeuszem nieradzącym sobie z niczym. To było dobijające, jak bardzo zmienił się w ostatnim czasie. Chociaż, może nie zupełnie się zmienił, po prostu przestał grać silnego, przynajmniej przed samym sobą. To się w nim zbierało od miesięcy, jeśli nie lat. Narastało wraz z rosnącym stresem i w końcu musiał pęknąć. I zrobił to, a teraz starał się pozbierać się do kupy i cholera naprawdę próbował, ale najwyraźniej w tym momencie każde uderzenie bolało tysiąc razy bardziej. I był tym tak cholernie zirytowany. Był zirytowany sobą. Cholernie zirytowany. Kurewsko wręcz. Ale jednocześnie nie potrafił wykrzesać z siebie wystarczająco dużo siły, żeby cokolwiek z tym zrobić na dłużej. Chwilowe zrywy były tylko marnymi próbami wydostania się z tej dziury, w jaką sam się wpakował. A była ona głęboka, cholernie głęboka i pełna gówna, które sam dobie dorzucał. Topił się w nim, jednak wciąż nie przestawał. Błędne koło, cholerne błędne koło.

Westchnął cicho, podnosząc głowę z kolan i mrugając wściekle, bo te kolorowe plamy przed oczami wcale nie pomagały. Był bałaganem, który właśnie się rozsypywał po całym dniu grania twardego. I był na tyle uparty, że odmawiał sobie jedynej rzeczy, która była w stanie go uspokoić, bo akurat tak się składało, że ta sama rzecz była powodem aktualnego załamania. Osoba, nie rzecz. Poniekąd, bo to Louis sam to na siebie sprowadził, jednak cóż, Harry również miał w tym wszystkim swój udział. Nawet jeśli nie miał o tym pojęcia, a najprawdopodobniej nie miał, skoro wciąż do szatyna przychodziły nowe wiadomości. Popieprzone jak całe jego życie. Naprawdę powinien odpisać, ale nie miał siły, nie miał ochoty - miał - i potrzebował tego swojego czasu w samotności. Niezupełnie, ale to było najłatwiejsze wyjście, a dokładanie sobie problemów nie wchodziło w rachubę. Nie dzisiaj.

Nawet po tylu godzinach szatyn wciąż pozostawał w stanie ciężkiego szoku, bo nie mógł uwierzyć, jak utalentowanym graczem był Styles. Jak wyrafinowany był, jednocześnie wciąż pozostając samym sobą. Zagrał z Louisem jak nikt inny wcześniej, dokładnie w taki sam sposób, w jaki zazwyczaj Louis grał z ludźmi. Pierwszy godny przeciwnik w negocjacjach, a przynajmniej byłby takim, gdyby nie wziął szatyna z takiego zaskoczenia. I gdyby nie rozchodziło się o jego własne zdrowie psychiczne. Wtedy, w normalnej sytuacji ta rozmowa wyglądałaby zupełnie inaczej, ale to nie była normalna sytuacja dla Louisa. Do cholery, od dawna nie był w żadnej normalnej sytuacji. Dlatego przegrał, dał się podejść i teraz siedział w ciemności, użalając się nad sobą jak jakiś dzieciak. Nie był dzieciakiem, czasem miał wrażenie, że urodził się od razu mając prawie trzydzieści lat.

Prychnął słysząc kolejną wibrację. Ciemność złamała się przez niebieskie światło telefonu i to prawie że bolało. Ciemność była dobra, chłodna, spokojna, w pewien sposób łagodna. Dokładnie taka jak Louis potrzebował, żeby była. Albo wmawiał sobie, że właśnie tego potrzebował, bo w końcu w tym był dobry. We wmawianiu sobie rzeczy. W udawaniu, że wcale nie potrzebuje w tym momencie obecności Harry'ego, żeby się uspokoić. Bo nie potrzebował, przecież nic się nie stało. Pokręcił głową na siebie samego. Starał się, naprawdę starał się nie ześwirować do końca, ale być może wizyta u jakiegoś specjalisty nie byłaby taka zła? W końcu kilka godzin temu podjął najlepszą decyzję w swoim życiu, wybrał rzeczywistość zamiast urojonej mrzonki, więc powinien się cieszyć, ale do cholery nie cieszył się. Nie tak jak powinien. Powinien skakać z radości, zabrać Harry'ego na kolację albo chociaż odpowiedzieć na wiadomości od niego, zamiast siedzieć po ciemku i użalać się nad samym sobą. Do cholery jasnej. Był takim bałaganem. Rozwalonym bałaganem, którego nikt nie umiał posprzątać, bo ten rozwalał się na nowo.

Calm (I can't live without your voice) | Larry Short Story  ✔️Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz