Rozdział 12

1.6K 31 21
                                    

— Wiesz, że ten ciemny przystojniak był kiedyś moim mężem? — zwróciła się do mnie Matilda w krótkiej przerwie między przemówieniami. 

— Doprawdy? — spojrzałam na nią nieco zaskoczona. Czarnoskóry mężczyzna ubrany w siwy garnitur w kratkę był znacznie młodszy od niej, ale nie podzieliłabym jej zdania, co do opinii, na temat jego wyglądu. Moim zdaniem był przeciętnym i nie wyróżniającym się pod tym względem osobnikiem. Ale jak to mówią; każdy ma inny gust. 

— Tak, siedem lat temu rozwiedliśmy się. Owinął mnie sobie trochę wokół palca. Dlatego nigdy, ale to przenigdy, kochanieńka, nie dawaj się tak podejść facetowi i przede wszystkim używaj głowy. Po to ją masz. — mówiła trochę jak moja ciotka. Ale spróbuję sobie to zapamiętać. Takie złote rady niekiedy ratują życie. 

— Och, przykro mi. — najzabawniejsze w tej rozmowie było to, że między nami siedział Patrick, który wszystko to słyszał. A rozmawiamy tak odkąd tylko usiedliśmy do stołu. To jest naprawdę wspaniała i szalona kobieta. Nawet zdradziła mi w sekrecie, że zanim dorobiła się majątku, pracowała jako dama do towarzystwa w meksykańskim klubie go go. Może jednak jest dla mnie jeszcze jakaś szansa? Zaśmiałam się w duchu na to stwierdzenie. Nawet nie będę się łudziła. 

— Ach, kochana, nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Nie sądzisz? — uniosła kieliszek wina w geście toastu. 

— Racja. — przytaknęłam jej i również chwyciłam za swój kieliszek. 

— A o czym tak moje drogie panie rozmawiają? — spojrzałam na Justina, który właśnie zasiadał do stołu. Nawet nie spostrzegłam, w którym momencie oddalił się spod sceny. Wydawało mi się, że po swoim przemówieniu rozmawia z jakimś tęgim facetem, ale jak widać szybko zakończyli swoją konwersację. 

— Tylko o tym, że twoja dziewczyna powinna zacząć umawiać się z Campbellem. — uśmiechnęła się zawadiacko, a ja zaśmiałam się nerwowo na to określenie. 

— Campbell? Jeśli już to z Bonventre. Przynajmniej zadba o nią jak trzeba, a nie porzuci po trzech miesiącach. — Kto to jest ten Bonventre? Zdaje mi się, że słyszałam już gdzieś te nazwisko dziś wieczorem, ale nie wiem z czyich ust ono wybrzmiało. Niemniej jednak śmiałam się razem z resztą. 

— Masz rację, Gaetano jest o wiele lepszą partią. — to te dziwne imię rozbrzmiało mi w uszach, kiedy podeszło do nas tych dwóch mężczyzn. Gaetano Bonverte. Czyżby był Włochem? 

Rozmowy przy naszym stoliku ustały, tylko w tle było słychać jakieś ciche szmery z głębi sali. Na scenie, przy mikrofonie stanął ten sam mężczyzna, co wcześniej. Ten, o którym opowiedziała mi Matilda. 

— Chciałbym zaprosić teraz państwa na krótką część artystyczną, w której tańcem zauroczą nas Shelia Truman i Raphael Polk, a śpiewem oczaruje Joanna Noelle. — wszyscy na sali zaczęli klaskać, a w tym czasie czarnoskóry mężczyzna zszedł ze sceny. Światła lekko przygasły, zmieniając swój kolor na granatowy. Przy pianinie, które stało tu od początku, zasiadła młoda dziewczyna o jasno brązowych włosach. Jej palce przewijały się płynnie po klawiszach, wydobywając odpowiednie dźwięki. Już po kilku nutach odgadłam jaka to piosenka. Tyle godzin ostatnio poświęciłam na ułożenie kroków do niej. A Justin mógł zobaczyć tego efekty na własne oczy, jeszcze wczoraj. 

— Sprawiasz, że to wydaje się magią, bo nie widzę nikogo, nikogo prócz Ciebie. — śpiewała szatynka. O tak, earned it. Muzyka dla moich uszu. 

— Chciałem, żebyś to ty przed nami wystąpiła. Ale chyba podjąłem dobrą decyzję. Nie chciałbym narażać ciebie na niepotrzebny stres. — ochrypły głos Justina docierał do moich uszu powoli, ale wyraźnie. Ja? Tutaj? Czy jemu nie poprzewracało się czasami w głowie od tej whisky? Nigdy w życiu nie wyraziłabym zgody na takie coś. 

On My BodyOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz