Adam próbował być spokojny. Naprawdę starał się myśleć racjonalnie. Niestety, udało mu się to tylko na chwilę. Na tę krótką chwilę, kiedy łudził się, że Julek poszedł do kuchni, albo do łazienki, i że można zupełnie zwyczajnie wytłumaczyć puste łóżko w sypialni. Że nie ma powodów do zmartwień.
-Julek!- zawołał na pozór spokojnym głosem. Cisza. Nikt nie odpowiedział.
A wtedy? Wtedy Adam eksplodował.Warto tu zaznaczyć, że tak, oczywiście, każdy czasem nie wytrzymuje. Krzyczy, wścieka się przez chwilę, a gdy wyrzuci z siebie wszystkie negatywne emocje, uspokaja się i wszystko jest w porządku.
Jednak w przypadku Adama zwykle wygląda to nieco inaczej.
Mickiewicz krzyknął, można nawet powiedzieć: ryknął. Potężny, głęboki ryk czystego gniewu przetoczył się przez budynek. Z pewnością było go słychać we wszystkich mieszkaniach. Trwał tak długo, na ile mężczyźnie starczyło tchu. Chwila na oddech. I znowu. Dźwięk, od którego drżą ściany. Adam bezwiednie zacisnął pięści i uderzył w najbliższy przedmiot. Padło na lustro.
Jedyne, co rejestrował umysł Mickiewicza, to dźwięczny odgłos tłuczonego szkła i ostry ból kaleczonych dłoni. Ani trochę się tym nie przejął. Uderzył jeszcze raz. I znowu. Czas jakby staje w miejscu. Wszystko wokół blaknie i zamazuje się, lecz to, co jest blisko, robi się ostrzejsze i wyraźniejsze. Brzęk lustrzanych kryształków uderzających o podłogę. Ręce bolą coraz bardziej, z każdym uderzeniem wbija się w nie coraz więcej drobnych, szklanych odłamków. Na resztkach lustra zostają smugi krwi. Krew jest wszędzie, tak samo jak szkło. Zakrwawione, wygląda jak małe rubiny. Skrzy się w nieśmiałych promieniach słońca.
Adam nie przestaje. Wciąż wali w nędzne pozostałości szklanej tafli. Nawet nie zauważa, gdy z między zaciśniętych powiek wypływają łzy. Otwiera oczy i spogląda na swoje odbicie w potłuczonym lustrze. Nie widzi człowieka. Widzi potwora.
Dopiero teraz patrzy na swoje dłonie. Z trudem rozprostowuje dotkliwie pokaleczone palce, pokryte krwią i szklanymi igiełkami. Szkarłatny płyn kapie na wyłożoną panelami podłogę.
Wtedy mężczyznę gwałtownie opuściły siły. Osunął się na ziemię, usiadł wśród lustrzanych kryształków i oparł głowę o ścianę. Patrzył w sufit, już nie ze złością, a ze smutkiem. Szlochał, słone krople spadały na panele, mieszając się z ciemną krwią. Oddychał ciężko. Świat dookoła zaczął nabierać barw. Jest okej, próbował powtarzać. Nie wierzył w to. Wcale nie jest okej. Spróbował jeszcze raz. Będzie dobrze, będzie dobrze.
A gówno prawda.Zerwał się z miejsca. Zamaszystym ruchem otworzył drzwi i zbiegł po schodach. Wybiegł na zewnątrz, na rześkie, poranne powietrze. Puścił się biegiem przed siebie, nie zwracając uwagi na zdziwienie nielicznych przechodniów. Dobrze wiedział, gdzie biegnie. Do gorszej strony miasta, tam, gdzie lepiej nie zapuszczać się samemu. Biegł bez zatrzymywania się, ignorując nieprzyjemne kłucie w płucach i ból w poharatanych dłoniach. Musiał dostać się tam jak najszybciej.
W końcu dobiegł na miejsce. Z mocno bijącym sercem stał pod drzwiami tego samego obskurnego baru, w którym Car kilka godzin temu dokonał żywota. Niewiele myśląc, pchnął drzwi obolałymi rękami i otworzył je na oścież, gotów stawić czoła porywaczom. Jakież było jego zdziwienie, gdy ciemne pomieszczenie okazało się... Puste!
Zdezorientowany stanął w progu i zamrugał oczami. Nic, żadnej żywej duszy! Trup Mikołaja zniknął z pod ściany, to zapewne sprawka jego ludzi. Ale gdzie oni się podziali? I, co ważniejsze, gdzie zabrali Juliusza?
Adam zabrał się za przeszukiwanie pubu. Zaglądał we wszystkie zakamarki, wchodził do każdego pomieszczenia, w razie potrzeby usuwając drzwi kopniakiem. Nigdzie nikogo nie było, oprócz tego zniknęła broń, a sejf stał otwarty i pusty. Uciekli, i to w pośpiechu, zostawiając po sobie spory bałagan.
Mickiewicz ciężko usiadł na jednym z drewnianych krzeseł. Powoli uspokajał mu się oddech, a pokaleczone dłonie coraz bardziej dawały o sobie znać. Obejrzał je dokładnie. Ehhh, trzeba to opatrzyć. Na szczęście ekipa cara zostawiła w barze również apteczkę. Adam usunął pęsetą większość szklanych odłamków, umył ręce i owinął je bandażem. Krytycznie przyjrzał się swemu dziełu. Ujdzie, są ważniejsze sprawy na głowie.
Musi się zastanowić, gdzie mogli się ukrywać porywacze. To miasto można wykluczyć. Skoro uciekli, to oznacza, że boją się znalezienia. Zapewne wyjechali do innego miasta, a może nawet dalej.
Adam ukrył twarz w dłoniach. Na myśl o tym, co ci ludzie mogą robić w tej chwili Julkowi, przechodziły go dreszcze. Zapiekły go oczy. Znowu do tego dopuścił. Znowu pozwolił, by jego kochanemu Juleczkowi stała się krzywda. Teraz tym bardziej musiał dać nauczkę tym potworom, którzy go krzywdzą. Wybije ich wszystkich, co do jednego. Będą umierali tak długo i boleśnie, że pożałują przyjścia na świat. Będą cierpieć, krzyczeć, będą... Dobra dobra, ale najpierw trzeba ich znaleźć.
Rozejrzał się po pomieszczeniu jeszcze raz w poszukiwaniu jakichś wskazówek. Po chwili z lekkim uśmiechem uderzył się w czoło. Co za debile. Zostawili mapę!
Podszedł do drewnianego kontuaru, na którym rozłożona była mapa miasta, w którym się znajdował, oraz sąsiednich większych miast. Kilka nazw było zaznaczonych na czerwono. No, to znacznie zawęża obszar poszukiwań. Mimo to jednak musiałby przeszukać cztery miasta, w których nigdy nie był i nie miał żadnych kontaktów. Kiepsko. Ale czy miał jakieś inne opcje? No właśnie.
Złożył mapę i schował ją do kieszeni. Poszukał jeszcze czegoś, co mogłoby mu pomóc. Niestety, nic więcej przydatnego nie znalazł. Wyszedł z pubu i puścił się biegiem z powrotem do domu. Trzeba przygotować wyprawę ratunkową, i to jak najszybciej.
Gdy tylko dobiegł do swojego mieszkania, od razu zebrał potrzebne rzeczy. Do dużego, wojskowego plecaka wpakował całą broń, jaką posiadał, w tym kamizelkę kuloodporną. Przedmioty higieny osobistej, dokumenty, schowane oszczędności (niekoniecznie legalnie zdobyte). Do tego kurtka i ciepły kocyk. Apteczka też może się przydać. Gotowe.
Z determinacją wypisaną na twarzy zbiegł po schodach i wyszedł na dwór. Po drodze spotkał swoją sąsiadkę, miłą, starszą panią. Schował za plecami zabandażowane ręce i powiedział jej, że wyjeżdża na urlop i nie będzie go parę dni, oraz poprosił, by miała oko na mieszkanie. Po chwili wsiadł do samochodu, rzucił plecak na tylne siedzenie i przekręcił kluczyk w stacyjce. Pierwsze miasto do sprawdzenia było dość daleko, ale powinien dotrzeć tam przed zmrokiem. Ruszył.
Kiedy jednak mijał blok, w którym mieszkał Juliusz, zastanowił się. Co będzie z ukochanym kotem Julka? Sam sobie przecież jedzenia nie nasypie, a nie wytrzyma bez niego tych kilku dni. Ale z drugiej strony, co Adam miałby niby zrobić? Zabrać go ze sobą? Do auta? No chyba nie. Zwierzątko domowe to ostatnie, czego teraz potrzebował. Ale co by powiedział Julek, gdyby dowiedział się, że Adam zostawił jego kicię zdaną na siebie? W końcu zdecydował.
Zaparkował pod blokiem i pobiegł na drugie piętro. Dzięki wytrychowi (z którym się już praktycznie nie rozstawał) wszedł do mieszkania. Skierka pamiętała go, podeszła do niego miaucząc i domagając się pieszczot. Mickiewicz jednak nieporadnie chwycił ją za kark i podniósł, a drugą ręką chwycił paczkę kociej karmy, po czym wyszedł z mieszkania. Z trudem zamknął drzwi (obie obolałe ręce miał zajęte) i pomknął po schodach do zaparkowanego samochodu przy wtórze oburzonego miauczenia. Wsiadłszy do auta, wrzucił karmę i zdezorientowanego kota na tylne siedzenie, a następnie zapiął pasy.
-No, to w drogę! Jedziemy ratować twojego pana!- powiedział z lekkim uśmiechem do przestraszonego kota, który miauknął rozdzierająco w odpowiedzi.
I pojechał.
CZYTASZ
O chłopcu, który pokochał mordercę
FanfictieAdam, morderca i psychopata zostaje wypuszczony z oddziału zamkniętego, lecz chęć zabijania powraca. Następną ofiarą ma być uroczy student, Juliusz. Okładka wykonana przez grabeusz_romantyk na Instagramie