Rozdział 6

333 35 69
                                    

– Wystawiłeś mnie – warknąłem do telefonu, jak tylko ojciec odebrał połączenie.

– Coś mi wypadło. Synu, ja...

– Daruj sobie te żałosne tłumaczenia – przerwałem mu. – Kiedy zamierzałeś mi powiedzieć? W ogóle zamierzałeś to zrobić?

Odpowiedziała mi cisza.

– Okłamywałeś mnie przez całe życie i teraz nie masz mi nic do powiedzenia? Chciałeś zabrać tą tajemnice do jebanego grobu? Ukrywałeś to przez tyle lat i ani razu nie przyszło ci do głowy, że powinienem znać prawdę?

– Mnóstwo razy chciałem ci powiedzieć, ale nie mogłem.

– Nie mogłeś? Jak to, kurwa, nie mogłeś? Nie sądzisz, że mam prawo wiedzieć, kim była moja matka?

– To dla twojego bezpieczeństwa...

– Mojego? – prychnąłem. – Chyba twojego. Chciałeś uniknąć tych pytań, co? Ale nie unikniesz. Gotowy?

– Joshua...

– Kim była moja biologiczna matka? Czemu odeszła? Umarła? A może nadal żyje? Gdzie teraz przebywa? Jest człowiekiem? Albo była?

Cisza. Zacisnąłem wolną dłoń w pięść, powstrzymując się od walnięcia nią w ścianę.

– Nie powiesz mi nawet jak miała na imię?

– Nie mogę...

– Chyba sobie jaja robisz.

– Nie rozumiesz...

– Nie. Myślę, że właśnie doskonale rozumiem. Poradzę sobie sam. Jak zawsze.

Rozłączyłem się, zanim zdążył cokolwiek odpowiedzieć. Byłem wściekły i podłamany. Tyle lat w kłamstwie, a on nadal nie miał mi nic do powiedzenia. Co takiego ukrywał, że nadal nie mógł się tym podzielić? Przecież miałem prawo wiedzieć, do cholery. I te jego tłumaczenia. Żyjąc w niewiedzy byłem bezpieczny? Niby przed czym chciał mnie chronić? Przed rasą matki? Ale dlaczego? Kim ona była?

Teraz świrowanie Shauna odnośnie mojego szybkiego powrotu do zdrowia nabrało sensu. A ja zwalałem to na ten dziwny zastrzyk od bhaloriańskiego żołnierza. A może to właśnie ta substancja coś zmieniła? Może uaktywniła coś, co było we mnie już od dawna, tylko uśpione? Tylko, co to było? Z jaką rasą dzieliłem DNA? Czyje geny mi pomogły? Kim, do cholery, tak naprawdę byłem? I od czego miałem zacząć, by się tego dowiedzieć?

Schyliłam się, by uniknąć ciosu, a zaraz potem sparowałam kolejny. Odskoczyłam, ale późno. Cienki bat, którym posługiwał się mój przeciwnik dosięgnął mojego przedramienia, przebił się przez materiał kombinezonu i rozciął skórę. Syknęłam. Rana nie mogła być głęboka, ale cholernie bolała. Może bat był nasączony czymś, co potęgowało ból.

Zrobiłam kolejny unik, próbując jakoś okrążyć przeciwnika, żeby go zaatakować, ale wywijał batem wokół siebie, nie pozwalając mi się zbliżyć. Nie lubiłam walczyć na dystans. Chciałam mu skopać dupę, ale jak to miałam zrobić, skoro nie mogłam nawet do niego podejść? Bat uderzył w moje udo, przedzierając się przez materiał i dosięgnął mojej skóry. Ból na moment sparaliżował mi całą nogę, straciłam równowagę i wylądowałam w śniegu.

Szybko wstałam, przy okazji robiąc śnieżką kulkę, którą rzuciłam temu gamoniowi w twarz. To była moja szansa. Doskoczyłam do niego i ogłuszyłam go moim prawym sierpowym. Następnie wykręciłam mu rękę, w której trzymał swoją broń, na plecy i szarpnęłam, wyrywając ją ze stawu. Krzyk zagłuszył trzaskanie kości, kiedy gwałtownie wykręcałam przedramię pod kątem, pod którym się zwykle nie wykręca.

Miłość to nie wszystko [ZAWIESZONE]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz