sweetest poison

3.1K 153 132
                                    

Powietrze było ciężkie i gęste ponad złotymi światłami miasta. Pachniało siarką, dymem - śmierdziało ogniem, pożarem. Piekłem.

Zbierało się na burzę. Nie trzeba było patrzeć, by czuć, tak podskórnie, instynktownie, natrętnie, że nadchodzi. Ciemne chmury przetaczały się po nieboskłonie. Ozon i oczekiwanie - ciężkie, lepkie oczekiwanie - wypełniały przestrzeń, oblepiały skórę kokonem wilgoci.

Kobierzec iskierek, tych miniaturowych ognisk życia, tlił się w dole, daleko pod rozpostartymi skrzydłami. Niosły go wysoko - silne i potężne. Albo przetrzebione i liche, ledwo unoszące szczupłe ciało. Ale niosły go dalej, a on leciał i leciał, i leciał...

Przelatywał nad ulicami, uliczkami, domami i sklepami. Gdzieś tam chodzili ludzie. Biedni, przywiązani do ziemi ludzie - uwięzieni ciężarem własnych ciał, własnych kości.

Nie do końca martwe i nie do końca żywe miasto przemykało mu pod stopami. Szybko, szybciej. Widział rozmazane plamy.

Zimny wiatr bawił się jego włosami, rozrzucał jasne kosmyki. Uderzały o gogle, policzki, nos i usta. Usta miał zaciśnięte. Wąska linia krwi szpeciła dolną wargę.

Dochodziła pierwsza.

Wylądował na zarośniętym chwastami placyku przed opuszczonym magazynem. Jak okiem sięgnąć ciągnęły się ciemne, falujące morza zbóż.

Magazyn był z zardzewiałej blachy falistej, potężny i milczący. Wysoko, tuż pod samym dachem straszył popękanymi lub całkiem powybijanymi szybami. Podwójna, wysoka brama zamknięta była łańcuchem. Łańcuch zabezpieczała solidna kłódka.

Rozejrzał się. Był zmęczony, ale zmusił przetrzebione skrzydła do ostatniego wysiłku i wzniósł się nad dach magazynu. W dachu było kilka dziur, ale żadna dostatecznie duża, aby się w niej zmieścił. Wylądował obok ukrytej klapy, podważył ją i zszedł wolno po metalowej drabince przytwierdzonej do ściany.

Przywitał go chłód, swąd spalenizny i echo własnych kroków, odbijające się od metalowych ścian.

Spojrzał na zegarek. Podświetlił tarczę. Jeszcze chwila.

Magazyn pełen był starych, nienadających się do niczego kawałków samochodowej karoserii i śmieci. Pod stopami chrzęściły gazety, szeleściły reklamówki. Nie potrzebował latarki. Wiedział, którędy iść, aby na nic nie wpaść. Miejsce, którego szukał, odgrodzone było od reszty konstrukcją z zardzewiałych, aluminiowych regałów i kilku blach, tworząc coś w rodzaju pokoju. Gdyby ktoś zapuścił się do magazynu, zapewne uznałby, że jakiś bezdomny urządził sobie schronienie. Na betonowej wylewce leżał nieco zdezelowany materac, przykryty jedynie lekko pogryzionym przez mole kocem. Był nawet czysty.

Nie zapalał ukrytej na jednej z półek turystycznej lampki. Usiadł na materacu w szarawej ciemności i czekał.

Wkrótce echo przyniosło kroki. Dabi wszedł między odgradzające prowizoryczny pokój od reszty magazynu regały i spojrzał na Hawksa z góry.

- Wyglądasz strasznie - stwierdził, ściągając kaptur czarnej, workowatej bluzy. Jego ciemne włosy sterczały na wszystkie strony.

- Dzięki - mruknął Hawks. Spróbował zetrzeć z ust krew, ale już skrzepła.

- Długo czekasz?

- Jesteś wcześniej.

Dabi parsknął.

- Aż tak tęskniłeś?

- Może...

Hawks wstał. Był niższy, chociaż nieznacznie.

Sweetest poison |ᴅᴀʙɪʜᴀᴡᴋs|Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz