*Laura*
Szłam z przyjaciółmi do domu. Pożegnaliśmy się z Dove na przystanku, a potem wolnym krokiem, przy okazji wygłupiając się, ruszyliśmy w drogę powrotną. Moje nogi mi odpadały, a głowa zaczęła mnie boleć. Za dużo wysiłku jak na jeden dzień. Ale nie narzekam, bawiłam się świetnie.
Na zegarze wybiła godzina 22. Jedynym plusem było to, że jutro było wolne. Nie musiałam więc zarywać nocy, żeby się czegoś nauczyć.
- Lynch? - zagadałam chłopaka, bo to właśnie on szedł obok mnie. Reszta szła przed nami. Nawet Rydel mnie zostawiła!
- Hm? - zapytał, nie spoglądając na mnie.
- Poniesiesz mnie? - zrobiłam słodkie oczka w jego stronę.
- Że co? - prychnął śmiechem. - Żartujesz sobie?
- A wyglądam jakbym żartowała? - zapytałam całkiem poważnie. Teraz nie liczyło się nawet to, że byłam cięta na blondyna. Nie czułam nóg!
- Możesz pomarzyć – spojrzał na mnie z miną „popukaj się w czoło”.
- Ly.. Rossy – poprawiłam się. No zlituj się człowieku! Powiedziałam jego imię, nawet zdrobniale. Czy to nie dużo?
- A co za to będę miał? - zapytał. Ha, zmiękł! Jak widać mój urok osobisty do czegoś się przydaje.
- Świadomość, że nie padłam jak długa na środku drogi? - zapytałam wyginając usta w grymasie. Ross parsknął śmiechem zapewne wyobrażając sobie tą sytuację. No śmieszne, rzeczywiście.
- No dobra. Mam nadzieję, że nie jesteś ciężka – przewrócił oczami i przystanął. Ze zwycięskim uśmiechem wskoczyłam blondynowi na plecy. Oplotłam jego szyję rękoma. Usłyszałam jak blondyn wypuszcza powietrze z ust.
- Jest aż tak źle? - zapytałam kładąc głowę na ramieniu chłopaka. Zachciało mi się spać. I muszę przyznać, że było mi w tej pozycji dobrze, co jest co najmniej dziwnie.
- Nie, no co ty. Jesteś lekka jak piórko.
- Taki z ciebie mężczyzna, że nawet ja dla ciebie ciężka jestem? - prychnęłam podnosząc głowę.
- A chcesz iść na piechotę? - zapytał, a ja od razu się przymknęłam.
- Szantaż?
- Mhm – odparł i tym razem to on się uśmiechnął zwycięsko. Zdzieliłam go po łepetynie i ponownie przytuliłam się do blondyna.
Czułam się dziwnie. Dziwnie dobrze. Czułam się bezpieczna. Może to dlatego, że nigdy nie miałam chłopaka i to bliskie spotkanie z płcią przeciwną było dla mnie niezręczne, a jednocześnie takie.. ekscytujące? Poczułam się inaczej, nie wiedziałam jak to opisać. Po prostu nie wiedziałam co właśnie dzieje się wewnątrz mnie.
Czułam, że powoli odpływam. Zmęczenie brało nade mną górę. Na szczęście doszliśmy do wieżowca. Kiedy znaleźliśmy się przed wejściem Ross postawił mnie na nogi. Lekko się zachwiałam, ale szybko odzyskałam równowagę. Weszliśmy do windy i już po chwili, rozdzielając się zniknęliśmy za czeluściami własnych mieszkań.
Rzuciłam torbę i deskę pod ścianę i ściągnęłam buty. Skierowałam się po cichu do kuchni chcąc zrobić sobie jakąś kanapkę i jednocześnie nie zbudzić domowników. O ile są w domu...
Stąpając na paluszkach weszłam do pomieszczenia i zapaliłam światło. Prawie wyskoczyło mi serce, gdy na krześle zobaczyłam ojca. Pisnęłam wystraszona.
- Gdzie byłaś, młoda damo? - zapytał i podniósł się. Jego wzrok był surowy. Widziałam, że był zdenerwowany.
- Z przyjaciółmi w skateparku – odparłam i wzruszyłam ramionami. Otworzyłam lodówkę skąd wyciągnęłam potrzebne składniki na kanapki.